„Mam męża dupka”

IMG_2769

…czyli nauka życia w stylu amerykańskim…

Każdy wie jak to życie nie różami usłane, że to nie bajka, że w życiu różnie bywa i że raz na wozie, raz pod wozem…Na szczęście jest coś takiego jak czas, który, żeby nie zwariować od namiaru szczęścia i nieszczęścia reglamentuje nam i to dobre i to gorsze i uczy jak się z tym zmierzyć…A to chorobą uraczy, miłość pod nogi rzuci, niezdanym egzaminem zaskoczy, podwyżką, stratą pracy, wygraną na loterii, czy śmiercią bliskiej osoby…w porywach, własną śmiercią też potrafi w osłupienie delikwenta wprowadzić. A że człowiek to taki uczeń na trójkę z minusem, to różnie to bywa z tą nauką. A to się załamie nieudacznik jeden, a to zakocha na zabój, ślub weźmie i dzieci narodzi… Ja to wszystko na klatę mogę wziąć, nie ma sprawy, ale mam dzieci i dzieciom chciałabym przekazać to i owo. Chciałabym żeby uczyły się na moich błędach, żeby nie łaziły tymi samymi ścieżkami, bo matka tam już lazła i mówi, że dziury. Chciałabym żeby zdawały sobie sprawę, że każda podjęta decyzja w życiu ma swoje konsekwencje i że najpierw tę decyzję trzeba podjąć, a nie zawsze wybór jest łatwy i oczywisty. Chciałabym żeby miały jakiś przykład, jakiś wzór, z którego mogłyby korzystać, żeby było im po prostu łatwiej. Pewnie każdy by tak chciał. Wiadomo jednak, że każdy musi swoje własne błędy popełnić i jakąś naukę z tego wyciągnąć. Żadne dziecko, z racji swojej potrzeby bycia odrębną jednostką, nie będzie słuchało rodzica, który trąbi, żeby się uczyć, żeby nie pić alkoholu w podstawówce, żeby zawsze mieć ze sobą prezerwatywy, żeby zastanowić się nad wydolnością finansową przed zakupem domu, żeby jeść zdrowo, uprawiać sport i do kościoła chodzić… Okazuje się, że Amerykanie wynaleźli na to sposób – Cards of Life (w wolnym tłumaczeniu: karty do gry w życie). Jeden z lepszych pomysłów, o których słyszałam.

2.30…stoję na parkingu szkoły, dzwonek kończący zajęcia w szkole, dwie sekundy później Jasiek, jak spod ziemi, wyrasta przed samochodem (mam czasem takie podejrzenia, że on nie chodzi do szkoły, tylko stoi za drzewem i na dzwonek czeka…). Wesolutki, znowu piątka z czegoś, szóstka z czegoś innego i zjadł cały lunch. Jeden odhaczony…Po dziesięciu minutach wlecze się Kasia, wchodzi do samochodu, trzaska drzwiami i rzuca: „My husband is a craphead!” (w wolnym tłumaczeniu, że nic innego jak dupek z tego jej męża). Jako, że znamy się z Kasią nie od dziś, zwierzenia takie nie dziwią mnie specjalnie, ale pytam z grzeczności jak minął dzień. No i dowiaduję się, że mają taki przedmiot – Careers – na którym to przedmiocie uczą się…no życia wydaje się, że się uczą. Pan przyniósł karty, na których było napisane, że „skończyłeś studia, jesteś zadłużony na sto tysięcy dolarów” albo „mąż się z tobą rozwiódł i prosi o alimenty” albo „masz niepełnosprawne dziecko, potrzebujesz stałej opieki dla niego” lub „twoje roczne dochody wynoszą pięćdziesiąt tysięcy dolarów” czy „odziedziczyłeś po babci dom w Oklahomie”. No i się wybiera kilka takich kart i już – życie gotowe! Teraz należy podjąć decyzje co dalej. Są przy tym jakieś zasady gry. Nie wolno sprzedawać dzieci ani wymieniać męża, tudzież się go pozbyć na wieki… Każda decyzja i każdy kolejny krok musi być przemyślany i, co więcej, porównany z rzeczywistością. Jeśli masz niepełnosprawne dziecko to lepiej mieszkać gdzieś bliżej dużego miasta, bo do szpitala daleko z rozsypującego się rancza w Kolorado. Trzeba sprawdzić ile kosztuje dom, czy cię na niego stać, sprawdzić podatki w tym stanie, możliwość pracy dla męża pijaka i szkoły z podjazdem dla niepełnosprawnych. To wszystko trzeba udokumentować, przeliczyć, opisać i dostarczyć nauczycielowi, który oceni czy się nadajesz do życia, czy na próżno wszelkie starania. Kasia stwierdziła, że jej się nie powiodło. Wprawdzie jest specjalistką od komputerów i zarabia dużo, ale ma do spłacenie kredyt studencki, wynajmuje drogo dom, mąż – darmozjad nie pracuje i nie zamierza i jeszcze do tego czwórka dzieci – mówi Kasia. Chcąc rozładować trudną życiową sytuację pierworodnej, żartuję, że widocznie musicie się bardzo kochać z mężem skoro tyle potomstwa. Dziecko wczuło się w rolę i prycha, że chyba zwariowałam, bo jej jest tylko dwójka. Ta pozostała dwójka to dzieci jej wałkonia męża z poprzedniego małżeństwa, ale mówi, że kocha jak swoje. No, kolorowo nie jest…Po kilku dniach się pozbierała, sprzedała sportowy samochód męża, zainwestowała na giełdzie, zarobiła i wzięła czteroprocentowy kredyt na dom. Siedzi przed komputerem i planuje budżet miesięczny, patrzy na ceny w internetowym sklepie, zastanawia się nad kupnem skrzynki wina, rezygnuje i dodaje na głos, że bez wina może się obejść. Zatroskany kolega z klasy (żona – żołnierka na wojnie, jedno dziecko, żyje sobie jak pączek w maśle w bazie wojskowej w Japonii) odpowiada: „naucz te dzieci korzystanie z toalety, zaoszczędzisz na pieluchach, bo z czwórką dzieci na pewno będziesz potrzebowała wina!”. I życie…

P.S…i życie nas też zaskoczyło. Po ponad rocznych przygotowaniach do wyjazdu do Moskwy…do Moskwy nie jedziemy! Putinostan zostawiamy dla odważnych. Chris dostał pracę w Newport, Rhode Island, tak więc latem zaczyna się nasza przygoda za oceanem. Donosić wam będę…na wszystkich!

i po ramieniu i po pysku…

ania ania

Ostatnio jest do dupy. Wciąż nie wiemy co z nami będzie. W jakiej części świata powinnam sprawdzać szkoły dla dzieci, domy, pracę, pogodę? Pakować narty, czy raczej się ich pozbyć? Przypomnieć sobie cyrylicę, czy może poczytać Urban Dictionary? Nie wiem co mam mówić rodzinie w Polsce, znajomym w Niemczech, urzędom, lekarzom, ortodoncie…nie wiem nawet co mówić własnym dzieciom. Nic nie wiem. Europejscy podtrzymywacze na duchu się wykruszają, no bo ileż można pocieszać, przytulać i mówić, że wszystko będzie dobrze. Nawet zbiorowy optymizm ma swoje granice. W desperacji, zaczynam wydzwaniać do ludzi w Stanach, marudzić i odrywać ich od ważnych zajęć, takich jak chowanie się przed kolejnym tornadem na przykład. Nie podawajcie numerów waszych telefonów w komentarzach, bo zadzwonię! Włóczę się tak po dniach i tygodniach i wystawiam ramię do poklepywania! I kiedy ramię już boli od wystawiania, ni z stąd ni zowąd pojawią się klepacze!

Nauczycielką jestem rzadko, a szkoda, bo i uwielbiam i umiem…niewiele rzeczy umiem, ale nauczać i owszem! Jakiś kurs, może dwa, korki, zastępstwa i tyle…Niemcy, jeśli chodzi o uczenie się angielskiego, zachowują się tak jak Polacy, jakich pamiętam, ze szkół językowych w Warszawie. Nie ważne czy nauczyciel ma jakieś umiejętności metodyczne (celowo nie piszę wykształcenie, bo nie uważam, że to jest wyznacznikiem dobrej „obsługi” językowej), blade choćby pojęcie o swoim języku, zamiłowanie do uczenia, czy, w najgorszym wypadku, dobrej woli krztynę. Nie ważne, że jest po zawodówce, albo i bez. Ważne, że ma paszport z bardziej wypasionym orzełkiem, czy innym kangurkiem. Nawet moje niemieckie szkolne szefostwo doradzało żeby nie przyznawać się, że nie jestem natywna…Niemiec na poziomie moich uczniów nie jest w stanie rozpoznać mojego akcentu, a nie śmie przecież zapytać Frau O’Connor, czy czasami nie jest gdzieś ze wschodu. Nigdy z tej rady nie skorzystałam. Na każdej pierwszej lekcji mam tę samą zabawę…Podaje uczniom tekst o mnie i informuję, że są w nim trzy błędne informacje. Mają je znaleźć. ZAWSZE twierdzą, że informacja o tym, że jestem Polką jest nieprawdziwa! I nie, nie dlatego, że wyglądam, mówię czy zachowuję się jak Amerykanka…Po prostu im do niemieckiej głowy nie przyjdzie, że jakaś Polka może nauczyć ich, Uebermenschen, języka angielskiego. Ale jak już siedzą w sali, to nie uciekną przecież…Siedzą i oczy otwierają, bo Polka plan zajęć napisała sobie, każe im mieć coś do pisania, każe im okulary zabrać z domu, bo czasem przeczytamy coś, aparaty słuchowe nosić, bo zdarza się jakieś słuchanko, albo szaleństwo wzrokowo-słuchowe w postaci TedTalks. Kule i balkoniki przydają się czasami, bo Polka każe wstać i się przemieścić żeby a to partnera do ćwiczenia w parach zmienić, a to żeby przełamać niemiecką powściągliwość i zabawić się w jakąś totalnie „zwariowaną” grę językową. A przecież tak fajnie było siedzieć na zajęciach przez dziewięćdziesiąt minut, pić kawę i gadać o pierdołach, ale za to z panią z paszportem z kangurkiem w kieszeni. Chyba jednak ich przekonałam, bo od dwóch lat w każdy poniedziałek spotykam te same, moje ukochane, niemieckie paszcze…

Baerbel jest najstarsza… Dwa lata temu zadzwoniłam do sekretariatu szkoły i proszę o listę moich uczniów. Pytam również w jakim wieku są moi uczniowie żebym mogła przygotować się tematycznie. Pani oszczędnie w słowach informuje mnie, że „39”. Super, w moim wieku…będzie fajnie…po czym dodaje „geboren” (że się urodzili w trzydziestym dziewiątym roku)! Baerbel nie mówiła dużo, trzeba było wyciągać każde słowo, dobierać tematy, w których czuła się choć trochę komfortowo, po ćwiczeniach ze słuchu nie odzywała się w ogóle, mówiła z niesmakiem, że niczego nie rozumie. W ankietach pisała, że nie lubi zabaw, nie lubi pracy w parach, nie lubi pisania na tablicy, nie lubi TedTalks, nie lubi piosenek…Kiedy składaliśmy sobie życzenia świąteczne, wychodziła z sali pierwsza, nigdy nikogo nie przytuliła, nie skomplementowała ładnej torebki sąsiadki z prawej, czy pysznego urodzinowego ciasta sąsiadki z lewej strony. Ale nie z takimi dawałam sobie radę…jak uczeń nie jest narżnięty jak helikopter o ósmej rano, czy nie przeklina jedynym znanym mu słowem po polsku, daję radę…Tydzień temu, kiedy wszyscy już wyszli, Baerbel wróciła do klasy i powiedziała, że to była jej ostatnia lekcja. Ma operację biodra i nie wróci do wakacji. No a po wakacjach ma mnie tutaj nie być. Zaryzykowałam. Podeszłam do niej i przytuliłam sztywną ze strachu Baerbel. Rozpłakała się. I cudownym angielskim zaczęła mi dziękować za wszystko, ale głównie za to, że nigdy nie przełamała tylu swoich małych, niewygodnych dziwactw jak podczas moich zajęć. Ja też się popłakałam. Takie miłe klepnięcie w ramię…

Jestem u lekarza z Kasią. Lekarka ogląda skórę Kasi i nawija, że słyszała od znajomych, że jestem świetną nauczycielką, pyta co robimy na zajęciach, kiedy, o której, że się wybierze chyba. Ja się nakręciłam i opowiadam jak to fajnie u nas na tych zajęciach, jak miło, sympatycznie, ale przede wszystkim edukacyjnie i cud, miód, malina. Tak sobie z dzióbków spijamy, aż ona pyta z jakiej to części Stanów Zjednoczonych jestem. Ja na to, że spod Częstochowy – takie małe miasteczko między Nowym Jorkiem a Bostonem. Aha…i cisza, temat zamknięty! Klepniecie, ale raczej trochę wyżej niż w ramię…

Pomyślałam potem, i to jedyna optymistyczna myśl jaką mogłam z siebie wykrzesać wtedy, że znajomy pani doktor chwaląc mnie, nie wspomniał jednak, że jestem tylko Polką…Mam nadzieję, że dla tego kogoś nie miało to już znaczenia…