Naturalizacja – etap drugi…

DSC06764

Zdałam. Inaczej być nie mogło. Obkułam się z każdej wojny i z każdej odnogi trójdzielnej władzy amerykańskiej. Do pokoju zaprosił mnie miły pan w wieku średnim. Się rozsiadłam, grzywkę poprawiłam, pan o coś zapytał, ja przypadkiem odpowiedziałam. Sześć razy tak odpowiedziałam i okazało się, że egzamin zdałam. Pytam żartobliwie, czy to była rozgrzewka, bo ja jestem gotowa? Pan, zupełnie bez poczucia humoru, odpowiada, że nie. No ale ja się nie wykazałam… Miałam przygotowaną anegdotę o Aleksandrze Hamiltonie, wyćwiczone sposoby mnemotechniczne zapamiętywania ważnych dat no i wykład połączony z prezentacją, prawie choreograficzną, na temat wojowniczych plemion indiańskich Rhode Island. Niedosyt czuję.

Okazało się, że ten egzamin to pestka w porównaniu z tym co mnie czekało. Na początek zapytał o amerykański pesel. Numer ma dziewięć cyferek. Nawet do głowy mi nie przyszło żeby go zapamiętać. Powiedziałam figlarnie, że to ten numer, na który pan właśnie patrzy (ma przed sobą wszystkie moje dokumenty). A tu u pana krucho z dowcipem. Następnie zapytał czy wyjeżdżałam za granicę w ostatnich trzech latach. Dwa lata tutaj w Stanach mam z głowy – kraj taki wielki, że za granicę za cholerę wyjechać się nie da. Został mi jeden rok w Europie. No to jadę jak leci…do Polski sobie skoczyłam raz, czy dwa, rowerem do Austrii co drugi dzień, zimno było w Garmisch, to do Włoch pojechaliśmy. Niewykluczone, że do Szwajcarii chyba tak mi się wydaje prawdopodobnie…. i być może przez Lichtenstein w jedną stronę, ale zdaje się, że się zdrzemnęłam i nie wiem, czy się liczy. Pan wertuje mój paszport. Czy na pewno gaduło, nie była pani jeszcze gdzieś? O, zagadki sobie przygotował. Nie lubię! Pewnie chce mnie podejść, gnida jedna? Nie, nie byłam. Na pewno? W żadnym innych kraju? Nie – odpowiadam pewnie. Nie będzie mnie tu jakiś urzędzina podchodził od tyłu. Pokiwał głową i przeszedł do kolejnych pytań.

Czy ma pani jakieś dokumenty udawadniające, że mieszka pani z małżonkiem, że wasze małżeństwo nie jest zawarte tylko w celu uzyskanie obywatelstwa, że to nie szwindel? Szwindel, powiada pan? To drogi panie, byłoby mistrzostwo szwindla! I jakaż wielka pańska arogancja, miły panie. Dla obywatelstwa, dobrego jak każde inne, siedzę z chłopem osiemnaście lat, zbliżyłam się fizycznie przynajmniej dwa razy z czego pojawiła się dwójka, dorosłych już prawie dzieci, bujam się za nim z kraju do kraju, domy kupuję i psa przygarniam. Wszystko dla obywatelstwa rzecz jasna. To ja się pytam pana jaki to dokument, oprócz tych dziesięciu, które ma przed sobą, usunąłby podejrzenie przekrętu? Pan na to, że jakiś rachunek za prąd czy coś takiego… Ano skoro rachunek za prąd gwarantuje ciągłość pożycia małżeńskiego, to nic tylko lampy wszystkie w domu palić, prodiże i farelki włączać!

A w tym paszporcie to się dopatrzył weekendowego wypadu do Londynu. Zapomniałam. Na koniec pogratulował i czekam na datę przysięgi teraz…

Nie strzelać…

IMG_5465

Wpis ten powinien być oznaczony jakimś trójkątem, kluczykiem, czy innym kwadratem, który ostrzega czytających przez obrazami budzącymi silne emocje (głównie obrzydzenie) i opisuje wypaczone formy życia społecznego. Uprasza się o nieczytanie tego teksu z pełnym żołądkiem ze względu na opisy scen obrzydliwych właśnie.

Do łamania prawa zakazującego chodzenia z psem bez smyczy jestem już przyzwyczajona. Mam kilka przygotowanych odzywek o różnym natężeniu w zależności od stopnia agresji uwagi czyniącego. W ostatnich tygodniach jednak moja aktywność kryminalna w tej kwestii zmalała. Przygotowuję się do nabycia obywatelstwa kraju, w którym rzeczonego psa bez smyczy puszczam więc i muszę na chwilę zejść do podziemia. Ale, że amatorszczyzną jedzie ode mnie na kilometr, więc o błąd nie trudno.

Pojechałam z psem nad zatokę. Znaku, że psa na smyczy trzeba, umyślnie nie zauważyłam i zaparkowałam obok dwóch samochodów typu sedan. Wysiadam ja, szczęśliwy pies prawie wyskakuje prze zamknięte okno i słyszę ja ci taką uwagę: „teraz nam wszystkie ten pies wystraszy”. W tym momencie powinnam się była grzecznie zwinąć. Ale nie, nie byłabym sobą. Przeszłam obok otwartych okien zapewniając głośno psa, że to będzie wyborny spacer. Kątem oka zauważyłam, że oboje państwo w oknach mają na sobie odzież maskującą, a na bagażniku ponaklejane Donaldy Trumpy są. Czy to może wzbudziło mój niepokój? Nie! Aktualnie właśnie uczę się do egzaminu, że konstytucja gwarantuje Amerykanom prawo do zgromadzeń i do wyrażania opinii. To się ci dwoje zgromadzili i wyrażają swoją opinię na tematy polityczne oklejając tymi opiniami samochód. Nic mi do tego. Pies po kilku krokach postanawia się wypróżnić. Część wypróżnienia nastąpiła w krzakach czego nie byłam w stanie wygrzebać, a drugą część przywlekła na ścieżkę. Izzy je trawę. Trawy tej nie trawi więc trawa w kale się znajduje. Może mięśnie odbytnicze już nie te? Może trawę ciężko tyłkiem „uciąć”? Nie wiadomo. Kuca więc Izzy i się męczy wydalając trawę. Błaga mnie oczami o pomoc. Wyciągam więc jedyny worek na psie odchody jaki mam w kieszeni i zakładam na dłoń jak rękawicę. Uzbrojona w rękawicę, dusząc się podchodzącym coraz wyżej śniadaniem, wyciągam trawę z odbytu psa czym uszczęśliwiam zwierzę, które w euforii zostawia jeszcze kilka rozbryzgów stolca wokół. Z powodu braku worków na odchody oraz z powodu ich konsystencji, rozbryzgów nie zbieram – jeże też paskudzą i nikt po nich nie sprząta. Z załzawionymi oczyma, przełykając intensywnie ślinę, kontynuuję spacer i zapominam o całej sprawie. Wracam, patrzę, stoją dwie osoby. Jedna bardziej żeńska choć w kurtce męskiej – w kolorach ziemi, liści i kory, w nosie kolczyki – lekko licząc z pięć – kruczo czarne odrosty, przepalona słońcem i nikotyną twarz i papieros w dłoni. Druga osoba raczej męska choć nie za bardzo. Można rzec mniej żeńska. W jednobarwnym, szarym kombinezonie, w czapce na oczy. Również z papierosem. Męska osoba w dłoni trzyma wędkę. Żeńska trudny do określenia tobołek. Kłaniam się grzecznie państwu z rana. A państwo spluwa na parkingowy żwirek i tako rzecze…”Wiesz młoda („młodą” dopisałam dla podniesienia grozy w wypowiedzi…) że spisaliśmy twoje numery rejestracyjne?”. Pytam grzecznie z jakiego powodu tak się fatygowali. Oni na to, że „bo pies nawalił na ścieżkę uczęszczaną”. Widzieli przez lornetkę. Ło jak się we mnie zagotowało i już miałam wyjechać z odzywką numer pięć, że ich pety rozkładają się kilka lat na żwirze, a kupa Izzy w porywach do tygodnia, że pomagałam psu z problemami z wypróżnieniem, że pewnie i tak tego nie zrozumieją, bo mają zgoła inne zamiary co do zwierząt, że odrosty postarzają, a Trump jest głupi. Ale przypomniały mi się statystyki. W Stanach odnotowuje się ponad 12,000 zabójstw z broni palnej rocznie. Dziennie (słownie DZIENNIE!)  w strzelaninach ginie 91 mieszkańców Stanów Zjednoczonych, około sześćdziesiąt przypadków to samobójstwa, dwadzieścia to porachunki gangów i handlarzy narkotyków, a około dziesięciu to zbrodnie w afekcie. I tak patrzę na tę parę, wzburzenie zdecydowanie jest, co w tobołku – nie wiem. Co jak oni są tymi dziesięcioma co w afekcie? Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia w życiu. Podziękowałam za poinformowanie mnie o spisaniu numerów rejestracyjnych i dodałam, że na policję poczekam w domu.

Dom ogarnęłam, wodę na kawę wstawiłam, ciasto cukrem pudrem poprószyłam, a policji jak nie ma, tak nie ma.