Lato, lato i po lecie…

Lato kończy się dla mnie kiedy…

W każdym kraju, w którym mieszkałam, lato kończyło w inny sposób. A to pogoda ogłaszała nadejście jesieni nagłym spadkiem temperatur, porywami wiatru i zwiększoną ilością opadów. A to sklepy oznajmiały, że czas na dyniowe wypieki, gorącą czekoladę, szalik w komplecie z rękawiczkami i super modną w tym sezonie spódnicę w kratę. Objęte obowiązkiem szkolnym dzieci to niezaprzeczalny znak, że lato dobiega końca. Tornistry, plecaki, zeszyty, książki, buty na wuef, wyścigi z zapisami na kółka zainteresowań (po poprzednim ustaleniu zainteresowań dzieci) i wreszcie nadchodzi ten dzień, kiedy dzieci znikają za drzwiami placówki edukacyjnej. Lato zakończone. Dla nauczycieli, tak jak w moim wypadku, koniec lata to pisanie planów zajęć, poznawanie nowych uczniów, robienie planów wycieczek, szukanie metodycznych nowinek.  Tegoroczne lato, jak i dwa poprzednie tutaj na Krecie, kończy się dla mnie, kiedy pustoszeje nasz dom. Dzieci wyjeżdżają do szkół zabierając ze sobą bałagan ze swoich pokoi i stosy pachnących piaskiem i solą morską ubrań. Pakują do walizek muzykę, śmiech, swoje eksperymenty kulinarne, nieustające zabawy z kotami, spacery z psem. Dom zostaje czysty, lśniący i bardzo pusty. Lato kończy się, kiedy kreteńskie plaże, tawerny i sklepiki pustoszeją, a sprzedawcy nie pytają mnie już, skąd jestem, bo skoro jestem, znaczy, że jestem lokalsem. Lato na Krecie kończy się z pierwszym deszczem i z pierwszym chłodniejszym dniem. A kiedy turyści wyniosą się w końcu z wyspy, wysuszona wielomiesięcznym słońcem natura zaczyna pić deszcz, chłonąć poranną rosę i powoli budzi się do jesiennego życia. 

Tegoroczne, koronne lato było inne niż poprzednie…

Dla nas było przede wszystkim dłuższe, bo jedno dziecko zawitało do nas już w marcu, a jak dziecko w dom, to jakby jaśniej, cieplej, weselej. Lato na Krecie było też dużo luźniejsze! Mniej turystów, a jak przylecieli to dopiero w lipcu więc maj i czerwiec były naprawdę piękne, spokojne, ciche, a jednocześnie bardzo letnie. Obostrzenia kowidowe na samej wyspie nie dawały nam się tak bardzo we znaki. Maseczki mi nie przeszkadzają, nie mamy ogromnego grona znajomych, z którymi nie moglibyśmy się spotykać ze względu na dużą ich liczebność. Tak, inne były wizyty u dentysty, wyjazdy do szpitala na wlewy leku dla córki, inne przywitania ze znajomymi na ulicy, inne wizyty u fryzjera, ale taka inność nie odbiera mi przyjemności z krótkiej rozmowy ze znajomą, ani zadowolenia z nowego koloru na włosach. 

Straciłam pracę na dobrych kilka miesięcy, ale za to podjęłam się nowego wyzwania. Zaczęłam prowadzić zajęcia jogi przez internet. Prowadzenie zajęć jogi przez Zoom wydawało mi się na początku dziwne, nienaturalne i myślałam, że będzie brakowało “połączenia” między mną a ludźmi praktykującymi po drugiej stronie ekranu oraz między nimi samymi. Połączenia czasem brakowało, ale tylko tego internetowego, bo jeśli chodzi o międzyludzkie to okazuje się, że nawet wirus nie może w tym przeszkodzić. Zoomowe zajęcia okazały się świetnym rozwiązaniem dla osób, które z jakichś powodów (nie tylko kowidowych) nie mogą iść na “żywe” zajęcia, lub dla osób, które miały ochotę poćwiczyć ze mną. Poznałam w ten sposób kilka wspaniałych, niezwykle wartościowych kobiet, a to bezcenny dar. Sama byłam na zoomowych zajęciach u wielu cudownych nauczycieli jogi, którzy, w zdrowych, niekowidowych, warunkach są poza moim zasięgiem. 

Trochę inne były rozmowy przy stole. Głównym tematem był wirus, obserwacja sytuacji na świecie, planowanie i zmiana planów, narzekanie na brak możliwości planowania, planowanie mimo wszystko i zmiana tych planów po raz kolejny. Inne były rozmowy z rodziną i przyjaciółmi. Inne zapewnienia o przyjazdach, odwiedzinach i szybkim spotkaniu. Inne były reakcje na informacje o zamknięciu kolejnego miejsca pracy, czy upadku czyjejś firmy. Inne były też doniesienia o lekkim przeziębieniu, kaszlu, lub podwyższonej temperaturze. Trochę inne obietnice, że wszystko będzie w porządku.

Jeden plus tego dziwnego lata to…

Nie pojechaliśmy na planowane, długie wakacje do Polski. Nie, to nie jest plus. To wielki minus. Ale za to zrobiliśmy coś, czego nigdy nie robimy – pojechaliśmy na spontaniczne, nie do końca zaplanowane wakacje po Grecji. Oczywiście spontan naszej rodziny jest na nieco innym poziomie niż spontaniczny wypad niektórych z Was. Urlop z pracy trzeba było wziąć dwa tygodnie wcześniej, załatwić kogoś do opieki nad dobytkiem, zabukować bilety na prom odpowiednio wcześnie i znaleźć choć jeden hotel na naszą objazdówkę po Peloponezie. Zabukowałam dwa, bo nie mogłam spać z nerwów! No ale reszta podróży była pod znakiem zapytania. Co będziemy robić, jak już dotrzemy do niewiadomego miejsca, czy wolimy plaże, czy wodospady, czy mamy ochotę pooglądać archeologiczne znaleziska, czy też wpaść do sklepu z antykami. Szaleństwo!

Wyprawa na Peloponez i późniejsze, jednodniowe wycieczki po Krecie to ogromny plus tego dziwnego lata. Mieliśmy zupełnie inne plany i nie starczyłoby nam czasu na Kretę i Grecję lądową. Jestem super zadowolona z naszych wakacji i być może to była pierwsza z wielu wypraw z serii: “Spontaniczne O’Connory”. 

A minus to…

Minusem ogromnym był fakt, że nie pojechaliśmy do Polski, nie widziałam się z mamą, bratem i przyjaciółmi. Chciałam pokazać dzieciom kilka fajnych miejsc w Polsce, mieliśmy pochodzić po górach, poleniuchować u mamy i poimprezować ze znajomymi. Obawiałam się o zdrowie najbliższych, szczególnie tych, którzy są w grupie ryzyka. Z jednej strony wiem, że zarazić można się wszędzie, a z drugiej nie darowałabym sobie, gdybym to ja przywiozła i zaraziła moją mamę, czyjeś dziecko z astmą czy cukrzycą. Zdecydowaliśmy, że nie lecimy. Strasznie mi smutno z tego powodu i wydaje się, że przyjdzie się jeszcze trochę posmucić patrząc na sytuację wirusową w Europie. Z tego samego powodu nie przyjechali do nas wszyscy zaplanowani goście. Nie pokazałam Krety, nie ugościłam. Moje dzieci już kolejny rok nie widziały się ze swoimi przyjaciółmi, na których tak bardzo czekali w tym roku. Nie zrobiłam cudnie zapowiadających się warsztatów jogi we Włoszech, warsztaty na Krecie również nie doszły do skutku. Bardzo mi tego szkoda. Nie odwiedziłam moich przyjaciół w Zurichu, nie “odwiozłam” dzieci do Dublina i Londynu. Nie siedziałam w samolocie od grudnia. Minus jak jasny gwint! 

Lato się kończy, a ja nie mogę doczekać się…

Z tym muszę uważać, bo mam tendencje do życia w przyszłości, do omijania momentu teraźniejszego i życia planami i wizjami dnia jutrzejszego. Nie chcę się rozkręcać, ale choć troszkę… Nie mogę się doczekać…wakacji za rok! Planujemy wyjazd do Stanów. Stęskniłam się i nie mogę doczekać się spotkania ze znajomymi, chcę pojechać do Rhode Island i w góry do Kolorado i być może spełnić swoje wielkie marzenie! Nie mogę doczekać się wiosny i maja i wyjazdu do Szwajcarii na warsztaty jogi z moją ukochaną nauczycielką jogi ze Stanów – to moje marzenie od wielu lat i już przebieram nóżkami na swojej macie! Nie mogę doczekać się świąt, choinki, kominka, Pavlovej z owocami… no i przyjazdu dzieci! Będzie wesoło, tłoczno, głośno, smacznie i świątecznie. 

A tak najbardziej to nie mogę się doczekać spokoju. Spokoju od wirusa. Nie mogę się doczekać, żeby jacyś super zdolni naukowcy wyprodukowali szczepionkę lub lek na wirusa, który tak bardzo zdezorganizował nam życie, pozbawił życia i zdrowia setek tysięcy osób, pozbawił pracy i perspektyw wielu znajomych, pozbawił spokoju i przewidywalności tych, którzy tego potrzebują na co dzień. I ja wiem, że wirusów jest wiele, że chorób jest wiele, że ludzie umierają i chorują, tracą pracę, czy zdrowie psychiczne z wielu innych powodów, ale na tu i teraz, dla mnie i mojej rodziny byłoby super połknąć tabletkę, zaszczepić się, wsiąść do samolotu i polecieć gdzie chcę, zobaczyć co chcę, odwiedzić kogo chcę, przytulić, wycałować, opluć niechcący śmiejąc się w głos i kichnąć nie całkiem w łokieć. Tego nie mogę się doczekać!

A na koniec, powiem tylko, że… lato to taka dziwna pora roku, której chyba wszyscy żałują, że się kończy. Dopada nas jakaś melancholia, smutek, otwieramy album ze zdjęciami i patrzymy na opalone ciała na plaży, na spocone twarze po wędrówce w górach, na rozbawione, skaczące dzieci, na hamaki i kapelusze. Wspominamy, przywołujemy obrazy, dźwięki, zapachy i smaki. A ja bym chciała, żeby było sprawiedliwie, żeby smucić się, że zima się kończy, że wiosna na finiszu. Albo…nie smucić się wcale. Czekać na każdą porę roku z taką bulgoczącą ciekawością, z podekscytowaniem i zachwytem nad wszystkim, co przyjdzie. Ja jeszcze nie umiem i się uczę, ale chciałabym bardzo…

***

Tekst ten powstał w ramach projektu Klubu Polki na Obczyźnie. Grupa blogerek z tej cudownej społeczności skupiającej kobiety, Polki, z każdego krańca świata, postanowiła podzielić się z Wami swoimi przemyśleniami na temat odchodzącego lata. Tegoroczne lato było inne niż wszystkie. Covid-19 pokrzyżował wiele planów, ale również otworzył nas na inne, nowe możliwości. Jeśli macie ochotę poczytać o wyjątkowym lecie naszych klubowiczek, zapraszam do śledzenia naszego “łańcuszka”. Teksty publikowane są na poszczególnych blogach w poniedziałki, środy i piątki. Więcej wiadomości znajdziecie na naszych profilu na FB i na Instagramie. Zapraszamy!

Kolejny tekst ukaże się w środę u Magdy, na blogu Zgub Się Tam. Magda która mieszka w Nowym Jorku i tam spędziła tegoroczne lato. Zapraszamy!

Wyspa w Zurichu…

Co powinni wiedzieć wszyscy inni… What everyone else should know…

Kilka dni temu zostałam nauczycielką jogi Anusary. Ale to nie jest ważne. Nauczycielem jogi może zostać każdy i mówię to z pełną świadomością i z dużą dawką zasłużonej ironii, bo nauczycieli spotkałam już wielu. Ważniejsze dla mnie jest to, że kilka dni temu zostałam, po raz drugi, uczniem. Rok temu podjęłam decyzję o drugim kursie nauczycielskim. Decyzja nie była łatwa, bo jeden certyfikat już mam, prowadzić zajęcia jogi mogę, koszt tych dwustu godzin jest wysoki, a jak dodam, że to Szwajcaria i Zurich to koszty dochodzą do samych szczytów ośnieżonych szwajcarskich Alp. Jednak coś mnie pchało, coś mówiło, że nie mogę odpuścić, nie tym razem, nie teraz. Lubię sobie wyobrażać, że to “coś” to Ta, Która Wie (La Que Sabe z książki “Biegnąca z wilkami” – książki, którą każda kobieta powinna przeczytać) – stara baba w moich trzewiach, która ma całą wiedzę wszechświata, przeszłości i przyszłości. Posłucham. I to była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. 

Ponad dwieście godzin spędzonych na studiowaniu asan, oddechu i tekstów tantrycznych, ale przede wszystkim na poznawaniu siebie. To była niesamowita podróż do wnętrza – i wiem jak to brzmi… nadmuchane, sekciarskie, egzaltowane pieprzenie o niczym…ale nie obchodzi mnie jak to brzmi. Ważne jak to jest. A jest…intensywnie! Wcale nie jest łatwo grzebać w przeszłości i w sprawach emocji bieżących. Wcale nie jest łatwo zdawać sobie sprawę z rzeczy, o których nie miało się pojęcia, że się je na plerach nosi. Nie jest łatwo otwierać stare, zarośnięte, trochę brzydko i krzywo, blizny, czyścić rany, składać kości, zakładać opatrunek i od nowa obserwować proces gojenia. Nie jest łatwo, ale jakże to potrzebne, uwalniające i dające siłę i wiedzę do dalszego życia na swój własny, najlepszy i najpiękniejszy sposób. 

Ale żeby takie wewnętrzne trzęsienie ziemi przetrwać, trzeba mieć narzędzia. Moje narzędzia to ćwiczenia ciała, oddech i medytacja, która robi totalną rozpierduchę, a za moment oczywistą składankę. I tak non stop. Rozpieprz i składanka. Ale za każdym razem składanka jest ciut łatwiejsza. Jest jeszcze jedno narzędzie – ludzie. Inne, piękne stworzenia, które co miesiąc siadają w wielkim kole i są. Na sto procent, na dwieście, na wszystkie procenty świata. Kilkanaście cudownych osób, które sprawiły, że ten rok na zawsze zostanie w mojej pamięci, w moim sercu. Ezgi, moja nauczycielka, opowiada o nas jak o wyspie, którą sobie stworzyliśmy, która zawsze będzie istniała i na którą zawsze możemy wrócić myślami i spotkać się tam z innymi. Nigdy w życiu nie spotkałam tak zsynchronizowanej duchowo grupy ludzi. I teoretycznie nie mamy ze sobą nic wspólnego oprócz tego, że wybraliśmy właśnie ten kurs, właśnie ten marzec, ten rok, właśnie to miasto, tę nauczycielkę. A tak naprawdę łączy nas wszystko. Miało się wrażenie, że każdy czuł się częścią drugiej osoby, takie naczynie połączone. Porozumiewaliśmy się bez słów niemal, myślami, sercem. I nie ma przypadków, nie ma zbiegów okoliczności. Tak miało być. Powtarzaliśmy to jak mantrę. Tak miało być. Mieliśmy się spotkać, pokochać się i zostać jedną wielką wyspą na zawsze!

Jestem ogromnie wdzięczna za ten rok, za tę cudowną podróż. Jestem szczęśliwa i ciekawa nowego etapu w moim życiu. Nastawcie wewnętrzne uszy i słuchajcie co La Que Sabe ma wam do powiedzenia. Warto!

What my Zurich island should know… Co powinni moi z Zurichu wiedzieć…

Dear Zurich islanders,

Almost a year ago I made a decision to join Anusara Teacher Training in Zurich. It wasn’t an easy decision. The distance, the costs, getting a second yoga certificate might have sounded like a frivolous act. Something, however, kept pushing me, bringing me back to Stambha yoga website. I like to imagine that this “something” is the La Que Sabe (The One Who Knows) – an old woman from the book Women Who Run with the Wolves, who sits in my gut and holds the knowledge of the whole universe, the past and the future. I listened to her. And this was one of the best decisions of my life.

Since the beginning of our journey in March, I learned a lot about many aspects of yoga, but mostly I learned a lot about myself. While learning asana, breathing, chanting, and philosophy might have been possible with a different teacher and a different group, the latter part – journey within – only with this group, only with you! Sitting in a circle, every month, sharing verbally and non-verbally what was going on with my growth was so healing, such a nectar-like experience. It was intense and beautiful and it was all mostly because of you all. I have never met such a wonderful collection of souls. There was so much love, tolerance, understanding, empathy, and support between us. This feeling will stay with me forever and if I forget it for a second, I will be back on our island for more love and support. And I know I will meet all of you right there. There will be Ezgi with her powerful teaching moment when she came up to me for my first handstand. Her beautiful caring soul when she sent me a mantra to chant when I was in the hospital. There will be Nina who opened her home to me and made me feel so welcomed every time I came to Zurich. Chiara who, together with her husband, nourished me back to health this one October Sunday. A beautiful Anna with whom I shared a bed on her birthday – what an honor :-)! Peter who “guided” me to admit I have been in a chronic pain for years. Clare with her most creative yoga metaphors and one special, emotional moment we shared during pair work. There will be Julia who was my next-mat neighbour during our first and last weekend and a steady support for my hand balance poses. Agnese whose beautiful, radiant face I saw most of the time coming up to cobra as she was on the opposite site od the circle. I will meet with Adriana and her gentle being filled with wonderful magic. There will be Maya with her incredible knowledge of a human body and her wonderful Lucretia. There will be Natalie who left after the first part, but will be remembered as the first person I talked to when I arrived to Stambha. Carole who almost left us after the first part, but then stayed and I am so grateful – this wouldn’t have been the same without you! There will be Franka with her wonderful voice, free-spirited and honest personality. There will be Antonia and Daniela who joined us in the middle and brought so much life and wisdom, support and smiles. I will remember our deep conversations on so many train rides, evening talks at the table at Nina’s home. I will remember lunches at the lake, sneaking out to the bathroom to have a bite of something sweet before a long awaited meal. I will never forget the quiet moments after lunch when we would snuggle on our mats and take a quick power nap. I will never forget the quiet mantra oozing from the speakers when we entered the room, the smell of Palo Santo and the view of the lake through a round window. I will never forget the power, the energy, goodness and love that we created right there, in the room in the attic. This will always give me strength and will remind me who I am and who I want to be. Now I know it’s always good to listen to the old La Que Sabe!

I love you all and am so grateful for all of you!

Wybory 2019

Trochę ściema, bo o Polsce, a tu na zdjęciu czeskie kamiory, ale tam w dali już ojczyzna :-)!

Nie pojechałam na wybory. Ode mnie do najbliższej komisji wyborczej jest 149 kilometrów, a GPS pokazuje dwie i pół godziny w jedną stronę. Z transportem kiepsko tak jak z moimi zatokami. Ale co tam mój jeden głos? Przecież mamy ogromne szanse na wygraną. Przecież tyle w mediach namawiania, tyle głów potakiwania, tyle krytyki rządu, tyle już wstydu. Wszyscy “normalni” pójdą, zagłosują i będzie dobrze! A w poniedziałek rano zrobię piękny wpis o tym, jak się Polacy z pisowskiego omotania obudzili i teraz wszystko naprawimy, odręcimy i będzie git. I jak to zwycięstwo będzie naturalnie wynikało z drugiego akapitu mojego wpisu, gdzie będzie o tym, jak mi się w Polsce podobało, bo jak się ma nie podobać jak się kraj z marazmu wygramolił i wybrał kogo trzeba. 

 A tutaj zonk! 

I tak siedzę i myślę od wczoraj i nie znajduję odpowiedzi na pytania dlaczego tak się stało, kto zawinił, kto jest aż tak pięśsetplusem zaślepiony, kto jest aż tak zniewolony przez polski kościół. Nie wiem. Ale tak jest. Taka jest sytuacja. Takie realia. Takie okoliczności. A ponieważ od roku nie czytam nic innego jak tylko książki o filozofii wschodu, naukach jogopodobnych, anatomii naszego ciała, umysłu i duszy, naturalnie kieruję się w ich stronę i chłonę. Teksty tantryczne mówią o pulsowaniu świata, o falowaniu wszystkiego poczynając od atomów, poprzez nasze ciało, naturę wszelaką, kończąc na wszechświecie i na naszym życiu. Jest dobre, jest i złe. Jest mało, jest i dużo. Jest pięknie, jest i ohydnie. Jest wkurw, jest i zachwyt. Wszystko w tym samym momencie, w tej samej milisekundzie. Jednocześnie. Nie może być sam, niekończący się, zachwyt, sama tylko radość, nieustanna dobroć. Nie byłoby ruchu, pulsowania, życia. Tak jak nie może być tylko samego zła, nienawiści i smutku. I nie ma. 

W innych moich notatkach czytam o pięciu aktach budujących nasze życie – no wiecie, coś się kończy, coś zaczyna – stare jak świat. Ale między “coś się kończy” a “coś się zaczyna” są jeszcze dwa stany. Jeden (Nigraha) – ukrywanie, że nowe, nieznane jest trochę straszne, wątpliwości, czy umiem, czy mogę i drugi (Anugraha) – udostępnienie, pokazanie, że jednak tak, potrafię, wiem jak. To nie jest jak walnięcie w stół pięścią i zakończenie tego co ma być zakończone, po czym pstryk i jest nowe. To raczej jak delikatne pukanie opuszkiem palca, potem palców, coraz głośniej i głośniej, całą dłonią, może na koniec i pięścią. I wiecie co? Pukanie jest!

I na koniec joga na macie i powtarzane do znudzenia, że pięty najważniejsze, że jakby miały puszczać korzenie do środka ziemi, że cztery kąty stopy mocno na macie, że wielki paluch, że podbicie stopy do góry. Potem kolana, uda, biodra itd. Od dołu, do góry. Od podstawy do wierzchołka. Tak więc jeśli chcemy żeby rząd był dobry dla ludzi, bądźmy i my dobrzy dla ludzi. Dla wszystkich. I dla tych, o których wiemy, że biedni, że chorzy, że geje, że wdowy, że bezdomni, ale i dla tego skurczybyka, co nam zajechał drogę i dla tego klienta, co to pierdylion raz pyta o to samo. Chcemy żeby państwo było tolerancyjne, sami bądźmy jeszcze bardziej tolerancyjni niż tydzień temu. Chcemy żeby w szkołach było ciekawie i kreatywnie, bądźmy kreatywni, plujmy pomysłami. Chcemy żyć w szczęśliwym kraju, chcemy być bardziej radośni, beztroscy, mniej narzekający, to po prostu bądźmy! I tutaj dochodzimy do akapitu drugiego wspomnianego w akapicie pierwszym.

Byłam w Polsce tydzień. I wiecie co? Jest dobrze i mi się podoba. Polacy są mili, przyjaźni, pomocni i uśmiechnięci. Jesteśmy kreatywni i ciekawi nowych pomysłów, rozwiązań, nowych sposobów na stare problemy. Jesteśmy tolerancyjni, otwarci na inne, na obce. Jesteśmy bezinteresowni, niebanalni, wdzięczni. Mamy Koła Gospodyń Wiejskich, które lepią pierogi całą noc żeby zarobić stówę, za którą kupią prezenty na Dzień Dziecka. Mamy super nauczycieli, którzy nocami, po robocie, siedzą przed komputerem i nagrywają niezwykle interesujące webinaria. Za friko! Pasjonatka Grecji organizuje trzeci już zjazd zakręconych na Grecję. Co ma z tego? Uśmiech od ucha do ucha. Mamy cudowną młodzież poświęcającą wolne soboty i niedziele na mycie psich klatek i wielogodzinne, cierpliwe do bólu, siedzenie ze straumatyzowanym psem. Mamy osiedlowe ogródki robione po to, żeby było bardziej zielono, żeby można było pobrudzić ziemią dłonie, a potem usiąść na zrobionej przed chwilą ławce. Mamy zlot słowiańskich czarownic kochających historię słowiańską, legendy, bajki, las i kwiaty. Mamy tajne komplety w cudnej księgarni we Wrocławiu, a w niej jogę po godzinach. Mamy tyle fajnych rzeczy, tylu wspaniałych, niezwykłych ludzi, tyle ciekawych, inspirujących miejsc. To wszystko otwiera nas na innych, na nowe, na dziwne. To wszystko wygładza nasze nastroszone piórka, rozcieńcza żółć, wyrównuje zmarszczki na czole. Idziemy w dobrym kierunku. Po drodze, wyciągnijmy tylko rękę i weźmy ze sobą tych, którzy stoją na chodniku. Może trochę się boją, trochę wstydzą, trochę się obrazili. Ale chcą, na pewno chcą. I jasne, że będą też tacy, którzy odwrócą się plecami, ściągną gacie i pokażą gołą dupę, ale pulsowanie musi przecież trwać. 

Nie pojechałam na wybory wczoraj i źle się z tym czuję, ale wierzę, że wszystko ma jakiś głębszy sens i wiem, że na następne wybory pojadę, a żeby zapewnić nam zwycięstwo, pojadę ze trzy razy!

W fajnych miejscach w Polsce występowali: Koło Gospodyń Wiejskich Starokrzepice, Super Belfrzy, Głodni Pasji (wydarzenia), Schronisko w Józefowie, Festiwal Mitologii Słowiańskiej – Owidz 2019, Tajne Komplety oraz inne miasta i miasteczka w Polsce.

Złote Myśli – Lato 2019

Lato, nawet tutaj na Krecie, dobiega końca. Nie odczuwamy tego w temperaturze, czy w dziennej dawce słońca, ale są inne oznaki oddalającego się lata. Jest coś takiego w powietrzu, w energii ziemi, jakieś przesuniecie, moment zatrzymania się między hałaśliwym, pełnym turystów, kremów SPF 50, parasoli plażowych i mokrych kostiumów kąpielowych latem, a czymś następnym. Następna nie będzie znana mi tak dobrze jesień, a dziwna, druga wiosna, która urodzi jeszcze świeżą kapustę i brokuły w ogrodzie, zazieleni pustynnie wyglądający ogród. Ale między tym co prawie już minęło, a tym co będzie za chwilę, jest moment na refleksję, na dłuższy oddech. Taka “międzypora”. Usiadłam i zastanowiłam się nad tegorocznym latem, chciałam je opisać słowami, zapisać w pamięci. To lato, drugie nasze na Krecie, było pełne różnych wydarzeń. Wydarzeń zupełnie zwyczajnych i przyziemnych oraz innych – trochę duchowych, trochę emocjonalnych, takich “środkowych”. To było lato kilku ważnych transformacji i zmian. Nie ogromnych, życiowych zmian widocznych na zewnątrz, a kilku maleńkich ruchów, w środku, wewnątrz, które będę pracować powoli, ale w dobrym kierunku (mam nadzieję). Brzmi poważnie, prawda? No może. Jednak lato to przede wszystkim wakacje, beztroska, sielanka i radość. Zmieszałam oba smaki mojego lata i zrobiłam listę przebojów albo jeszcze lepiej, Złote Myśli – Lato 2019. Pamiętacie szkolne Złote Myśli? No to takie właśnie. Zaprosiłam do zabawy moje wspaniałe koleżanki z Klubu Polek i wyszedł nam cudowny projekt pod takim właśnie tytułem. Zapraszamy!

Złote Myśli – Lato 2019

 Miejsce Lata 2019

Całe lato spędziliśmy na Krecie. Ktoś powie, że nudy, bo turyści wpadają tutaj na dwa, a nie mający pojęcia o wyspie, nawet na tydzień i im wystarczy. Zaliczą dziesięć miejsc znanych z przewodników i internetu, wrzucą zdjęcia do sieci i wakacje odhaczone. A szkoda, bo Kreta to nieodkryta jeszcze do końca kopalnia cudownych zakątków, ukrytych plaż, maleńkich wiosek, zapierających dech w piersiach widoków, najlepszych na świecie tawern i niewyobrażalnie krystalicznej wody. W takiej właśnie wodzie, tego lata, pływałam na południu Krety. Na takim dalekim południu, że aż na najbardziej na południe wysuniętej wyspie Europy – Gavdos. Gavdos stało się moim ulubionym na Krecie miejscem już po kilkudniowym tam pobycie. Cały pobyt opisałam tutaj, ale zapomniałam o wodzie. Teraz, kiedy myślę o Gavdos, pierwsze co przychodzi mi do głowy, to woda właśnie. A woda kochani w morzu Libijskim jest nie do opisania. Serio! Nie można przecież opisać tego, co się widzi, kiedy oczy nie są przygotowane na taką krystaliczność wody. Wydaje się, że rozdzielczość mojego narządu wzroku nie jest przystosowana do odbioru takiej przejrzystości wody. Woda jest zbyt klarowna, zbyt krystaliczna, zbyt przeźroczysta. I, że do takiego niezwykłego zjawiska można zanurzyć swoje rozpalone słońcem ciało, ba! nagie ciało, to już, proszę państwa, mega super zajebiście! 

Danie Lata 2019

Mieliśmy mnóstwo gości tego lata i wszyscy, bez wyjątku, zostali poczęstowani daniem ze zdjęcia. Niektórzy zostali poczęstowani więcej niż raz. Niektórzy na własną prośbę, a niektórzy przez niedopatrzenie (czy raczej niedopamiętanie) gospodarzy. Proste, smaczne, nie wymagające dużego nakładu pracy, a kiedy grilluje się w piekarniku, można oddać się miłej rozmowie przy lampce wina (patrz niżej). Niebywałą zaletą Krety jest to, że wszystkie owoce i warzywa mają niezwykły smak. Swój własny. Wyhodowane na tej żyznej ziemi ziemniaki, na przykład, smakują najlepiej na świecie. A zapach i intensywność ziół dodaje każdej, najbardziej zwyczajnej potrawie niebywałego smaku i aromatu. Bo to, co widać na zdjęciu, to właśnie najprostsza rzecz pod słońcem. Ziemniaki, słodkie ziemniaki, buraki, cebula, czarna fasola, sól, pieprz, doskonała oliwa z oliwek oraz mnóstwo tymianku i świeżo zmielonego rozmarynu. Jest ryzyko, że za kilka miesięcy się nam przeje więc jeśli chcecie spróbować, zapraszam jak najszybciej. 

Napój Lata 2019

Woda, woda, woda oraz… białe wino. Lidl. 2.59 Euro. Pychota! I tyle na ten temat. 

 

Hajlajt (czyli, że super moment) Lata 2019

No nie mogłam się zdecydować o czym tutaj napisać, bo takich momentów, które z perspektywy czasu wydają się wyjątkowe, było mnóstwo. Cudownie było mieć dzieci w domu przez całe dwa i pół miesiąca. Uwielbiam patrzeć jak się przyjaźnią ze sobą, jak lubią spędzać ze sobą czas. Fajnie było się z nimi wylegiwać na plaży, zamawiać wielką sałatkę grecką na spółkę. Niemałą przyjemnością było nawet wydzieranie się na nich, że nie sprzątają po sobie i że pies znowu nie ma wody w misce. Wszystkie te momenty spędzone z dziećmi lub ze świadomością, że dzisiaj wieczorem będą spać w swoich pokojach, a jutro rano zjemy razem śniadanie były niezaprzeczalnie najcudowniejsze. Oczywiście! Ale było coś jeszcze. W tym roku przyjechały do mnie kolejne ważne osoby. Były przyjaciółki z Garmisch – całe moje trzynastoletnie życie w Alpach przyjechało zobaczyć moje życie tutaj na Krecie – no i najważniejsze – mama i brat. Pokazywanie najbliższym mojego domu, ulicy, wsi przynosi mi jakiś spokój ducha, komfort psychiczny. Teraz, kiedy rozmawiamy przez telefon i kiedy opowiadam o krzaku pomidorów, sąsiedzie, czy sprzedawczyni w naszym sklepiku, oni dokładnie wiedzą o czym mówię. Mają w głowie dokładnie taki sam obraz jak ja. Nie muszą sobie niczego wyobrażać, domyślać się. Są kawałkiem mojego świata, a mój dom, pies, kot i drzewo cytrynowe są kawałkiem ich świata. Uwielbiam!

 

Lołlajt (czyli, że porażka) Lata 2019

Tutaj również nie mogłam się zdecydować, które z gównianych momentów wybrać. Bo takich chwil na Krecie mi nie brakuje. Czy wybrać wyjazdy dzieci? Każdego z osobna żeby bardziej bolało. Czy ten moment jak zatrzasnęłam w drzwiach wielką jaszczurkę, przecinając ją na pół? Albo jak znalazłam sześć karaluchów w domu i dostałam prawdziwego ataku paniki? Albo jak mnie jogowi ludzie skopali po nerach arogancką, acz uduchowioną przecież, krytyką i zredukowaniem mnie do żałosnej jednostki potrzebującej ich wiedzy i wsparcia. Oj! To było takie loł, że hej! Napiszę jednak o czymś, na co nie mam wpływu, a dołuje mnie strasznie. Pogoda. I zaraz mi się dostanie, bo ludzie majątek wydają żeby piec się w kreteńskim słońcu, a ja nienawidzę! Dla mnie lato jest zdecydowanie za gorące. Mój organizm źle to znosi, jestem ospała, wiecznie z lekkim bólem głowy. Kombinuję jak by tu przeżyć dzień żeby jak najmniej wychodzić z klimatyzowanego domu. I owszem, gdybym była tutaj na wakacjach, wychodziła rano na plażę, a wracała wieczorem po pysznym obiadku w pobliskiej tawernie, to ja bym kochani peany na temat Krety pisała. Ale wiecie, życie mi kurde na drodze do peanów stoi. Ogródek obrobić, samochód odkurzyć, zakupy zrobić, ogromne kubły na śmieci samochodem odtransportować, z psem wyjść, jogę poćwiczyć. Wszystko to albo o szóstej rano, albo w trzydziestu kilku stopniach w cieniu. Ja nie daję rady. A te cholerne cykady, które wzbudzają we mnie instynkt mordercy, to już wisienka na topiącym się w słońcu torcie. No żeby tak się drzeć…NON STOP!! 

P.S. Dziś mogę o tym wszystkim pisać ze spokojem, bo cykady, dzięki wszystkim bóstwom, wyzdychały i jest znacznie chłodniej. Teraz to ja kocham! 

 

Zdjęcie Lata 2019

To kochani jest moje ulubione zdjęcie i tym samym mój własny, prywatny najcudowniejszy moment wakacji. Nauczyłam się pływać z głową (ok, z twarzą) pod wodą!! Woda wzbudza we mnie ogromny strach, moje ciało reagowało bezdechem i ucieczką na brzeg. Wiele razy polały się łzy bezsilności. Nad morzem brodziłam w wodzie po kolana z makijażem na twarzy i nienaganną fryzurą. Smaku wody morskiej nie znałam. A tutaj takie zmiany! I nie tylko umiem, ale bardzo, bardzo mi się podoba! Jestem z siebie mega dumna! Bez sarkazmu, bez wygłupów – wymiatam, po prostu! 

A za rok…

A za rok, jeśli będziemy jeszcze na Krecie, będzie podobnie. Pogoda będzie piękna, morze najbardziej niebieskie na świecie, dzieci ze świeżą opalenizną i klapki na nogach. Ale żeby nie męczyć się tak bardzo upałem i nie nienawidzić naszego domu, wyjedziemy gdzieś w chłodniejsze miejsce, gdzieś gdzie pada deszcz latem, jest zielona i miękka trawa, wieczory są chłodne i gdzie cykady można znaleźć tylko na stronach encyklopedii przyrodniczej. 

***

Dziś u Kasi na fejbukowym FP mamy krótką relacje z jej lata (Kanada sie Nada), a jutro, w niedzielę, zapraszam na kolejny odcinek Złotych Myśli. Tym razem u Ani z bloga Anna Loves Travels PL.

Jednak drzewa – Gavdos 

Tegoroczne lato to nasze drugie lato na Krecie. Czas przestać zachowywać się jak turyści, rozpływać się w zachwytach nad różowym (a w porywach instagramowych filtrów nawet “czerwonym”) piaskiem plaży Elafonisi, nad skalnymi prześwitami Falasarny i chaniowską latarnią morską w zachodzącym słońcu. Nadszedł czas żeby wybrać się tam, gdzie wszyscy Kreteńczycy i co bardziej hipisowscy Ateńczycy spędzają lato. 

Gavdos – i wyspa i stan umysłu jak o niej napisał przewodnik Lonely Planet. Najbardziej na południe wysunięta część Europy. Położona na morzu Libijskim wysepka mierzy, w najdłuższych miejscach, 10 kilometrów wzdłuż i 5 wszerz. Liczba pokoi do wynajęcia ograniczona, liczba tawern – wystarczająca. Ale większość Greków nie przyjeżdża tam szukać wygód w pokojach, a raczej mordować się pod namiotami. W namiocie spałam tylko raz, na obozie harcerskim w Pająku, i na długie lata wystarczyło. W tym roku dzieci zasugerowały, żem jakaś nie-przygodowa, wygodnicka i że je pozbawiam przygód i ekscytacji związanych ze spaniem pod nagrzanym do granic możliwości tropikiem, na niewygodnej macie, w ograniczającym swobodę ruchu śpiworze, narażona na komary, pająki, węże i jaszczurki. Zarzucili mi również brak, niezbędnego w byciu matką nastolatków, czynnika COOL, bo nie leży w mojej naturze robienie kupy do wykopanego przez siebie dołka na stromej wydmie i kąpiel na oczach dwudziestu gapiów pod prysznicem ogrodzonym jedynie wiatrem. No to postanowiliśmy pojechać pod namiot. 

Udało mi się wynająć namiot luksusowy, z materacami, poduszkami, czystą pościelą, dywanikiem z Ikei i lnianym hamakiem zawieszonym na pobliskim drzewie. Wciąż gorąco jak jasna cholera, toaleta wciąż jak w opisie powyżej. Po pierwszej nocy na szczycie wydmy pod najbardziej rozgwieżdżonym niebem jakie kiedykolwiek widziałam, wstałam zachwycona, wymiękły nastolatki. Szczególnie jeden. Złe samopoczucie, ból głowy i przymusowy wynajem pokoju u pobliskiego właściciela sklepu spożywczego. Po śniadaniu czas na wiadomości lokalne. Dowiadujemy się, że wydmy to teren chroniony i tak naprawdę nikt nie powinien tam rozkładać namiotu. No ale jesteśmy w Grecji więc takie słowa jak “nielegalne”, “państwowe” i “pod ochroną” prowokują zachowania proporcjonalnie odwrotne. Tak więc na chronionych wydmach, pod każdym drzewem rozstawione są namioty, hamaki, sznury z praniem, kuchenki gazowe i rozkładane krzesła. A skoro legalność, lub jej brak, tej osady jest raczej nieudokumentowana, nikt nie pobiera opłat za miejsca namiotowe. Nikt oprócz właścicielki naszych namiotów. Tak więc my zapłaciliśmy za coś, co jest darmowe, a ona wyprodukowała sobie kilkudziesięciu wrogów w osobach właścicieli namiotów przyjeżdżających tam od lat, właścicieli pobliskich tawern a następnie policji (w liczbie dwóch policjantów) i pani burmistrzyni. Po porannych wiadomościach, dalsze wydarzenia następowały po sobie dość dynamicznie. Jako, że mieszkamy w rzeczonych namiotach, na nas również posypała się krytyka. Po namiotach przeszła kurenda, że w niedzielę odbędzie się protest przeciwko właścicielce wynajmowanych namiotów. Ulotki dodawano do każdego posiłku. Kolejnego dnia, spotkałam się w tajemnicy z organizatorami protestu. Przedstawiłam swoje, zupełnie niedoinformowane stanowisko i po dwóch godzinach opowieści o Gavdos (#gavdosstanumyslu), zapewniłam swoje poparcie w proteście. Niestety bojówki protestujące nie dostały na czas informacji o naszym poparciu, złożyły nasz namiot i przeniosły pod sąsiednie drzewo. Wkurwieni my przenieśliśmy się do wynajętego pokoju, a protestujący przeprosili nas na piśmie w imieniu swoim i całego narodu greckiego. Kurtyna.

Ale to wszystko jest jakby tłem, do mojego osobistego odbioru naszego krótkiego pobytu na Gavdos. Było cudownie i nic tego nie mogło zmienić! To miejsce ma w sobie coś zaczarowanego i zwykłego, mocnego i delikatnego jednocześnie. Dawno nie czułam się tak dobrze, tak komfortowo, tak “u siebie” jak tam. Okazało się, że kupa w lesie to sama przyjemność, kąpiel w towarzystwie dziesięciu nagich osobników i osobniczek podających mydło, które wyślizgnęło mi się z ręki (a wiedziałam, że schylenie się po nie nie jest dobrym pomysłem) i podkładających stopy pod twój prysznic w ramach oszczędzania wody jest do zaakceptowania. Warto jest czasem przesunąć swoje kulturowe i osobiste granice o kilka centymetrów dalej – jest o wiele łatwiej. Węży, jaszczurek i komarów nie było. Pierwszy raz w życiu pływałam nago. Pływałam, spacerowałam po plaży, leżałam na słońcu. Nikt na mnie nie zwracał uwagi, nie było nadęcia, wrażenia, że się nagością chojraczy, czy pokazuje swoją odwagę co czasem można odczuć na plażach nudystów. Tam nie ma plaży nudystów. Jest plaża. Niektórzy są ubrani, niektórzy rozebrani. I już. Pierwszy raz pływałam w wodzie głębszej niż metr pięćdziesiąt. JA – ta co mówi, że pływać nie umie. Wychodzi na to, że jednak umiem. Pierwszy raz dobrowolnie, nie zmuszona przez dwumetrową falę, zanurzyłam głowę do wody. JA – ta co ma zawsze nienaruszoną fryzurę i makijaż w morzu. Już nie. Poza tym, jedzenie pyszne, przemili ludzie. Widoki i przyroda to jakieś wariactwo po prostu. Pływając w morzu mam przed oczami wysokie, majestatyczne, kreteńskie góry. No i te drzewa. Coś jednak w tych drzewach jest, że mi ich potrzeba. To oczywiście nie jest alpejski, czy choćby tatrzański las, ale drzewa są. Ogromne, rozpościerające się sosny z wielkimi, soczyście zielonymi igłami. I mniejsze, ale jakże ciekawe drzewa, którzy wszyscy nazywają cedrami choć ich łacińska nazwa to Juniperus macrocarpa, czyli jałowiec. Czy to cedr, czy jałowiec, wygląda pięknie i szumi kojąco. Krajobraz Gavdos bardzo przypomina mi jedno z moich ukochanych miejsc w Stanach – Cape Cod, gdzie, tak jak tutaj, piasek miesza się ze starymi konarami drzew, a szum morza zlewa się z szumem potężnych sosen i innych iglaków. I chyba tego mi było potrzeba – góry przede mną, a szum drzew i ich chłodny cień nade mną. Na Gavdos wrócę za rok, a wszystkim przyjeżdżającym na Kretę na dłużej, bardzo polecam!

 

Cokolwiek tam se tego…plus SERCE!

W mojej praktyce jogowej miesiąc maj miał był miesiącem zauważania małych, codziennych rzeczy i niejako podnoszenia ich do rangi rzeczy ważnych. Nie miało to być sztuczne uświęcania podcierania tyłka, ale chciałam wziąć pod lupę rzeczy, które robię codziennie, na autopilocie, bez myślenia i włożyć je pod mikroskop. Zobaczyć co się za nimi kryje. Dlaczego nie lubię zbierać prania z suszarki, ale wieszać już uwielbiam? Dlaczego tak szybko chcę się uporać z odkurzaniem, a celebruję jazdę samochodem? Wiedza ta oczywiście nie zbogaci mnie intelektualnie, ale to część procesu poznawania siebie. A takie doświadczenia to skarb. Nigdy nie wiadomo kiedy przyda ci się nieco wiedzy na swój temat. Jedną z codziennych rzeczy jest komunikacja z ludźmi. Jest to głównie komunikacja zdalna, bo osobiste spotkania i rozmowy są mi przez los dozowane w ilościach dla mnie zdecydowanie niewystarczających. Chociaż maj był dla mnie niezwykle życzliwy jeśli chodzi o spotkania, ale o tym za chwilę. I przyjrzałam się komunikacji. I pisząc i rozmawiając i komentując byłam bardziej uważna, wyciszona, wyczekana na swoją reakcję. W takim stanie uwagi i otwartości na to co i jak jest mówione, jesteśmy w stanie dużo zauważyć, więcej przyjąć, mniej oceniać. Mamy jakby więcej przestrzeń w głowie, w uchu i w sercu. No więc coż takiego usłyszałam i zauważyłam? Ano samiuśkie dobre rzeczy!

W maju miałam niebywałe szczęście przebywać i kontaktować się z wieloma kobietami. Z powodu kilku projektów zdalnie sterowanych, rozmawiałam i pisałam z wieloma kobietkami. Z niektórymi pierwszy raz w życiu. Kolejny też raz spędziłam weekend w gronie moich jogowych sióstr w Szwajcarii. Odbyłam kilka cudownych rozmów z moją jogową siostrą tutaj na Krecie. Moja mama była u mnie przez większą część miesiąca. W ciągu ostatniego tygodnia poznałam również kilka kilka cudownych Polek, które odwiedziły naszą wyspę. Jeden, wielki jak balon, napęczniały emocjami wniosek wysunął się z tych wszystkich spotkań, na żywca i w internecie. A mianowicie, że kobiety są cudowne! Wspaniałe! Niezwykłe! Nie jakieś tam kobiety, które coś tam, gdzieś tam robią. Wszystkie kobiety są niebywałe, nieprzeciętne! Każda z nas, każda z was, każda z nich! Kobiety mają niezwykłą siłę do rozwalania wszelkiego rodzaju systemów, a przy tym ogromne serce do przytulenia gruzów po jakiej rozwałce. Mają pojemne ramiona do ogarniania sytuacji beznadziejnych i dobre, życzliwe oczy do widzenie wszystkiego wokół tych sytuacji. Mają jakąś tajemną wiedzę intuicyjną, która prowadzi je tam, gdzie właśnie w tym momencie mają być. Przebywanie i kontaktowanie się z tymi kobietami to była największa przyjemność jaką sobie mogłam wyobrazić. Ciepłe i opiekuńcze, przyjazne, miłe, z sercem na dłoni. Mówiące do siebie, tak jak ja to uwielbiam robić, per “kochana”. To było takie wielkie naczynie połączone wypełniające się serdecznością, opiekuńczością i dobrocią. 

I wtedy przypomniało mi się, zadawane mi wiele razy, przez Amerykanów mieszkających w Polsce, pytanie. Dlaczego tak jest, że Polacy w pracy, w miejscach takich jak sklep, czy urząd są tacy niesympatyczni, obcesowi i nieżyczliwi, a kiedy zasiadasz z nimi do stołu, są przemili gościnni i uśmiechnięci? No właśnie. Dlaczego? Przecież każdy z nas zna wredną panią z okienka bankowego, tę jędzę na poczcie, nadąsaną panią Krysię z warzywniaka, bucowatą panią od polskiego, wiecznie obrażoną Renię z haeru i lafiryndę bez serca z pomocy społecznej. A ja jestem przekonana, wiem na sto procent, że te bucowate lafiryndy siadają z koleżankami i są tymi kobietami, o których pisałam wyżej. Są empatyczne odpisując na esemesa załamanej przyjaciółki, miłe i kochające dla proszącej o pomoc siostry i pełne zrozumienia dla wytatuowanej siostrzenicy. To dlaczego otaczamy się jakimś murem kiedy wychodzimy z kręgu rodziny i przyjaciół? Dlaczego obca kobieta na przejściu, klientka w okienku na poczcie, kierowczyni samochodu obok to od razu potencjalna łajza, wredna suka i głupia pinda? A może popatrzmy na te kobiety jak na przyszłe najlepsze przyjaciółki, przyszłe podpory, przyszłe pomocne dłonie? Przecież nigdy nic nie wiadomo kiedy i w jakich okolicznościach spotkamy się za kilka chwil, lat, żyć. Zwracajmy uwagę na to, że kobieta, która popchnęła nas w kolejce do kasy ma zapłakane oczy, a nie na to, że się “cholera wie gdzie się spieszy”. Na to, że trzęsą jej się dłonie, a nie na to, że zadała nam to samo “głupie” pytanie po raz trzeci. Powiedzmy do niej „kochana”, dotknijmy ramienia, popatrzmy choć przez ułamek sekundy prosto w oczy. Z miłością. Bez oceniania. Bez przypuszczeń i podejrzeń. Ot tak, po kobiecemu!

Wszystko to bardzo mocno ma się do mojej czerwcowej praktyki. Zauważyliście, że pisząc wiadomości w telefonie czy komputerze, kiedy dodamy emotikon serducho, tekst nabiera innego zabarwienia, robi się bardziej delikatny, przyjemny? Wyobrażacie sobie tekst, że “ale się Beata sponiewierała na imprezie” i ryp czerwone serduszko? Nie pasuje, nie? No to zadanie dla mnie (i dla każdego, kto ma ochotę) na czerwiec to dodać to każdej wypowiedzi i do każdej myśli wielkie CZERWONE SERDUCHO!

 

P.S. A wszystko to o was kochane moje:

wszystkie moje koleżanki, przyjaciółki, ciocie, kuzynki i siostry, z którymi rozmawiam regularnie, Paulina i Hela z Chicago, Mariola, Sylwia i reszta z InstaWeekend, Magda z Kreta MM, Małgosia, Ania, Ludka (od tego serce na zdjęciu) i Ewa, cały Zurich, moja mama i Kasia. 

Weekend na Instagramie!!

 

Za tydzień, od piątku, 31 maja do niedzieli drugiego czerwca na Instagramowej stronie Klubu Polki na Obczyźnie będę królować JA!

Co weekend jedna klubowiczka przedstawia miejsce, w którym mieszka. Mówi o sobie, o miejscu, kraju, w którym żyje, pokazuje piękne zdjęcia i ciekawe filmiki. To są naprawdę bardzo ciekawe opowieści! Polecam! Do tej pory uciekałam przed tą przyjemnością daleko w krzaki. Nie lubię swojego głosu, nie lubię mówić do kamery, wydaje mi się, że nie mam o czym opowiadać. Ale przyszła kryska na matyska i będzie weekend z Aniukowym Pisadłem na Krecie!

Tak więc kochani, zapraszam w piątek za tydzień na Instagram. Jeśli ktoś nie ma konta, to niech nie zwleka i zakłada! Choćby tylko na tę okazję! Pięć minut roboty a potem można mnie oglądać przez cały weekend, obgadywać, zachwalać, błędy wytykać, błotem obrzucać, lub bukiety słać. Z tej okazji byłam u fryzjera (jestem siwiejącą blondynką aktualnie), wybieliłam zęby, wstrzyknęłam dwa litry botoksu i chodzę na zajęcia aktorstwa, publicznego wypowiadania się, dykcji i emisji głosu. Jeżdżę dla was z telefonem w ręku na rowerze, walęsam się po plażach, wstaję o świcie i wdrapuję się do jaskiń. Tego nie można przegapić! Wchodźcie, komentujcie i zadawajcie pytania!!

 

31 Maja – 2 czerwca

Aniukowe Pisadło na Instagramie Polki na Obczyźnie

ZAPRASZAMY!!!!

Żniwa idą…

Kiedy wyjeżdżałam z Polski, byłam właścicielką jednej trzeciej ponad czterohektarowego gospodarstwa rolnego. Gospodarstwo od wielu lat było w stanie spoczynku, dzierżawione, pożyczane, lub bezdusznie ignorowane. Po kilku latach, sprzedaliśmy część ziemi i na dzień dzisiejszy mamy trochę ponad dwa hektary ziemi rolnej. Nadal w stanie spoczynku. Wydaje się, że rolnicy w Starokrzepicach przekwalifikowali się na nauczycieli, mechaników samochodowych, producentów nagrobków i pijaków pod sklepem. Mój brat i jak uciekliśmy od pola jak najdalej się dało, magistry sobie porobiliśmy żeby nas nikt nigdy do gnoju nie zagonił i żyliśmy tak sobie w spokoju kupując błyszczące czystością marchewki i jajka bez skorupek (serio! w kartonikach są w Stanach!). A dlaczego? Bo ja nienawidziłam pracy na polu i w obejściu. Z całego serca i nienawiścią bezwarunkową. 

Latem wyciągano nas z łóżka o świcie żeby roztrząsać siano z kopek, pół godziny póżniej je przegrabić, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Pod wieczór zgrabialiśmy je w korytarzyki i stawialiśmy kopki nocne albo, kiedy było już zupełnie suche, zbieraliśmy i wrzucaliśmy na strych. Czasami byłam operatorem grabi, czasem wywijałam widłami podając siano komuś na wozie. Czasem byłam tym kimś na wozie i układałam siano tak żeby jak najwięcej się zmieściło i żeby po dziesięciu minutach wyładowywać to samo siano widłami na strych i tam układać je tak żeby jak najwięcej się zmieściło. Czasami byłam kierowcą traktora, czasem trzymałam lejce durnego, niesłuchającego się nikogo, konia. Potem żniwa, zbieranie kłujących jak jasna cholera snopków słomy i zakrwawione kostki od łażeniu po ściernisku. Kiedy wszystkie inne dzieci bawiły się w chowanego we wrześniową sobotę, a młodzież szykowała się na dyskotekę w pobliskiej wsi, my zbieraliśmy ziemniaki. Najpierw na kolanach, a potem “po bronach” czyli Uttanasana razy trzysta. I jeszcze wyrywanie buraków i bliskie spotkania z myszami w tychże burakach mieszkającymi. Wyrzucanie gnoju od krów, sprzątanie kurnika, świniobicie, wybieranie miodu z uli i tysiące innych czynności, które w literaturze dla mieszczuchów brzmią romantycznie, sielsko, ekologicznie i za pan brat z naturą. Dla mnie to był kompletny brak przyzwolenia na czas dla siebie, brud pod paznokciami, pokłute nogi, zmarznięte lub poparzone plecy i wstyd przed nierolnymi koleżankami i kolegami, że ja zawsze w byle jakich ciuchach z pola lub na pole. Dlatego od pola, zagonu, ogródka, nawet doniczki staram się trzymać z daleka. No ale jak to w życiu bywa, czym się od czegoś dalej ucieka, tym to coś cię bardziej goni, zagapisz się chwilę i już cię dopada.

I tak jest z rolnictwem u mnie. Albo jakiś napad ambicji jedzenia wyhodowanego przez siebie warzywa, niepotrzebna inspiracja czyimś zielnikiem, lub chęć domowej edukacji własnej latorośli w temacie uprawy truskawek. Mieliśmy doniczki na balkonie w Alpach, ogródek z wężami i trującym bluszczem w Stanach, ale to co się dzieje na Krecie, przerasta moje, wypierane przez lata, rolnicze możliwości. Zaprzeczając temu, że wszystko zielone w zasięgu mojej dłoni umiera, róże w naszym ogrodzie kwitną jak oszalałe. Tyle gatunków i takie ilości róż widziałam tylko w ogrodzie botanicznym w Monachium. Nie podlewam, nie przycinam, nie podsypuję, a te rosną. Zeszłoroczny ogródek warzywny karmił nas pomidorami, papryką i cukinią przez całe lato a ostatnią cebulę z ogródka wykorzystałam do świątecznych pierogów. W tym roku jednak, przyroda poszła o krok dalej. Po mokrej zimie i z niezwykle żyznej kreteńskiej ziemi, wyrasta pod moim oknem kolekcja zbóż. Podejrzewam przebiegły, zimowy wiatr o zagarnięcie ziaren zbóż ze wszystkich części świata i nawianie ich do mojego ogródka. Zapraszam więc na letnie żniwa. Sama nie dam rady tego ogarnąć. Będzie koszenie, suszenie, młócka. Jakiś młyn się skołuje, który nam mąkę zmieli, chleb i, kto wie, może i wódkę zrobi. Na długie zimowe wieczory bez prądu, będzie jak znalazł. 

Jogin w dole

Jak wygląda jogin w dole? Jak go jeszcze piaskiem nie przysypali to wygląda jak każdy cywil. Spuszczona głowa, nos na kwintę, myśli zachmurzone, błąkające się w kółko po tej samej orbicie. Od czasu do czasu podniesie ciężki łeb do góry z błagalnym wzrokiem wyczekującym uśmiechu, dobrego słowa, pomocnej dłoni. Najlepiej dłoni trzymającej lampkę wina. Z wielu poprzednich doświadczeń zdołowanego jasno wynika, że pomimo lampek wina, pomocnych słów, poklepów w plecy i drabinki zrobionych z motywacyjnych cytatów, zdołowany w dole zostanie dopóki sam z niego nie wyjdzie. I tyle. Joga i medytacja to nie jest plasterek na wszystko co w człowieku siedzi i na wszystko co człowieka doświadcza. Jeśli chodzi o to co w człowieku siedzi, to jogę porównałabym do wody z solą na wywołanie wymiotów skoro już plasterkiem o medycynę zahaczyłam. Przez jogowe poznawanie siebie, przedzieranie się przez kolejne ściany, przez zrywanie kolejnych warstw fałszywki, dochodzisz w końcu do prawdziwego, pięknego wnętrza, ale to zrywanie, zdzieranie, rozdrapywanie nie zawsze jest przyjemne. Zdarzają się momenty zwątpienia, czasami chcesz te odpryski, płaty i odłupki szybciutko przykleić z powrotem na miejsce. Bo mniej boli. Czasami zerwiesz kawał tynku, a tu pustak, ani to ładne, ani zdrowe, a już na pewno nie wiedziałaś, że było. Czasami zerwiesz jedną warstwę, wyczyścisz powietrznię, wypucujesz, a tu, och cudne nasze życie, dawaj przywiewa coś nowego. Nowe się przylepić może, przyssać, scementować i od początku robota. 

Pierwsza moja pełna zima na Krecie była smutna. Bezdzietna, bezrobotna, bez grona przyjaciół, sąsiadki za płotem, indyjskiego jedzenia na wynos i mocnego powodu żeby wstać o piątej rano. Życie bez dzieci jest bardzo trudne. I oczywiście, że są skajpy srajpy i inne, ale nie pali się lampka przy Kasi biurku wieczorem, nie słyszę brzdąkania gitary, nikt nie wykrada słodyczy z półki, nie ma na kogo nakrzyczeć za brudne buty na środku pokoju i za otwartą klapę od sedesu. Było zimno i mokro. To odbiło się mocno na moim szkielecie kostnym. Okazuje się, że wilgoć mi nie służy, a wiatr, choć zawsze wiatr lubiłam, w nadmiarze, przywiewa dołujące myśli i ból głowy. Było ciemno i pusto. I nie żebym była imprezowiczką i wysiadywaczką kawiarń, ale nie jest przyjemny dziesiąty z kolei spacer po pustej, zamkniętej, zabitej dechami (często dosłownie) Chanii. Był czas na książki i na pisanie, na dokształcanie się – powiedziałby ktoś. Był. Ale jakoś motywacji brakło czy jakiegoś innego składnika. 

Zima minęła i nadeszła wiosna. Powoli i ociężale. Kości bolą i chrupią już tylko z rana. Za dziesięć dni wyjeżdżam na moje, długo wyczekiwane szkolenie do Szwajcarii. Planuję zajęcia jogi, wyjazdy, przyjazdy. Za miesiąc przyjeżdżają dzieci na święta. Mama przyjeżdża na cały miesiąc. Będą kluski śląskie, sos pieczarkowy i buraczki. Codziennie! A potem przyjaciele, znajomi, rodzina, lato i wakacje. Do mojego dołu wpada coraz więcej promieni słońca, coraz częściej ktoś zagląda i pacha mi z uśmiechem nad głową. Idzie lepsze! 

I to właśnie jest różnica między cywilem a joginem że wie, że NIC NIGDY nie jest na zawsze. Wiem co mi jest, rozpoznaję smutek, przygnębienie, pozwalam sobie na takie odczucia. Nie odsuwam, nie walczę, nie karcę się za to, że jestem w dole. Czuję i jestem z tym co jest. Łagodnie, z życzliwością i troską. Bo wiem, że to minie. Jak wszystko. I to dobre minie i to złe też. Nie znaczy to oczywiście, że jest mi lżej w tej konkretnej chwili, w tym konkretnym dole, ale perspektywa nie-permanencji zmienia krajobraz jednak. I jeszcze jedno. Ten czas spędzony w dole, czasem bez latarki i bez koca, to nie jest czas stracony. Każda minuta pracy nad sobą, każda warstwa szybko zdzierana lub delikatnie oklejana to nauka o sobie samym. To obserwacja, zbieranie doświadczeń, budowanie narzędzi i układanie ich tuż przed sobą po to, żeby kiedy znowu nadejdzie taka potrzeba, taki moment, będziemy mogli sięgnąć po najlepsze narzędzie i trochę przy sobie pogmerać. 

A sobie obiecuję, że takiej zimy jak ta już nigdy nie będzie. Przygotuję się lepiej.