I takie weekendy lubię. W sobotę z dwoma polskimi pół-rodzinami (połówki się nie stawiły tego dnia) pojechaliśmy na Eckbauer. To była moja pierwsza wycieczka w góry po moim wypadku z nogą. Oczywiście wycieczka wyglądała tak, że wjechaliśmy wyciągiem na szczyt, wspięliśmy się 10 minut pod górkę i zrobiliśmy piknik. Nawet te krótkie 10 minut były dla mnie za długie i zbyt pod górkę. To wszystko co mówią i piszą o Achillesie jest jednak prawdą…dochodzenie do siebie trwa bardzo, bardzo długo. Piknik był przedni, na przemian gorące słońce kiedy to wszyscy się rozbierali do bielizny i zachmurne słońce kiedy to zakładaliśmy bluzy na poparzone ramiona. Ile lat trzeba żeby się nauczyć, że pogoda w górach to nie przelewki i że się zmienia w ciągu pięciu minut? Niektórym potrzeba wielu…
Jedzonko pyszniutkie, jak zwykle zresztą, i butelka schodzonego Prosecco! Bosko! Dzieciaki miały minimalną ilość sprzętu sportowego w postaci frisbee więc pobiegały po „chwalonych łąkach umajonych, górach, dolinach zielonych”. My pogadaliśmy, popodziwialiśmy widoki i wypławiliśmy się w samopochwałach swojego cudownego życia w Garmisch…jednak nie ma to jak samowystarczalność w poprawianiu sobie humoru.
Bardzo tęskniłam za górami, za moimi rozwalającymi się butami do łażenia po górach, za piknikami i za tym widokiem…piękne niebieskie niebo, po którym a to jakieś orłopodobne ptaszyska latają a to jakiś paralotniarz śmignie albo szybowiec przeszybuje. A w tle pokryte jeszcze śniegiem piękne Alpy, których szczyty każda para naszych oczu, nawet dzieci, zna na pamięć. Jeszcze minie kilka tygodni zanim będę mogła tak naprawdę chodzić po górach, ale i tak było super!
W niedzielę wybraliśmy się do Włoch chociaż Włochy to chyba trochę za wiele powiedziane. Miasteczko, w którym wszyscy mówią po niemiecku, domki takie trochę bawarskie, w restauracjach częściej piwo niż Prosecco i wino no i góry takie trochę jak nasze, za to powietrze kompletnie włoskie, duszne, włoskie ciepełko. Trafiliśmy na targ w Merano i na otwarte sklepy więc z Kasią spędziłyśmy godzinkę i kilka Euro w Zarze a na targu zaopatrzyliśmy się w oliwę z oliwek, kilo oliwek z czosnkiem i wędzoną mozzarellę! Zjedliśmy pizzę, połaziliśmy po mieście i wróciliśmy do domu. Ale nie to było najciekawsze w tej podróży…
Chris nienawidzi autostrad a najbardziej na świecie chyba nienawidzi przejścia granicznego Brennero (nie, jeszcze bardziej nienawidzi jechać gdziekolwiek na północ od Częstochowy). Wymyślił więc ze pojedziemy przez bardzo znany austriacki ośrodek narciarski Soelden a stamtąd do Merano. GPS nie powiedziało nam, że przełęcz przez góry jest na wysokości 2,500 n.p.m! Przełęcz jest otwarta tylko 4 miesiące w roku z powodu śniegu oczywiście, którego czasem jest aż 8 metrów. Droga pod górę to dwanaście zakrętów tzw. hairpin po angielszczyźnie (a to słowo to twór słowacko-polski na potrzebę chwili) czyli, że wsuwki do włosów i to pod górę jakby tę wsuwkę postawić prawie pionowo. Do tego uliczka w wielu jej częściach była jak tunel w śniegu, dwa razy wyższym od naszego, nie całkiem karłowatego samochodu. Stoki wciąż pokryte grubą warstwą śniegu i nagle dwóch wariatów narciarzy wspina się z nartami na plecach pod górę. Następnie, jestem pewna, że uśmiechem od ucha do ucha, ciach na dół i znów narty na plecy i tak w kółko! Tacy ludzie zawsze sprawiają, że uśmiecham się do siebie. Niegroźni wariaci! Ale żeby nie było tak cudownie to nie wzięłam żadnej tabletki więc czułam każdy zakręcik w moim żołądku i myślałam, że wyzionę ducha. Dopiero super świeżutkie powietrze na 2,500 metrach (ja w klapkach!!) pomogło. Wieczorem w domu sprawdzam sobie FB a tam moja wysportowana koleżanka Ewa na zdjęciach na innej takiej przełęczy miedzy Włochami a Szwajcarią, jeszcze wyżej bo 2,700 z jedną maleńką różnicą, na tych zdjęciach Ewa jest na rowerze, na którym sama wjechała na taką wysokość. I tu dopiero szczęka opada!
W poniedziałek zrobiliśmy sobie spontanicznego polskiego grilla u Wieczorków i jak zwykle, kiedy się spotkamy jest głośno, czasem wesoło, czasem smutno, czasem nerw komuś puści, ktoś inny go złapie, ale zawsze jest swojsko i jak już pisałam kiedyś, bezpiecznie i „u siebie”.
I tak nam minął weekend i tak powinny mijać i inne…