Kilka dni temu Kasia przyniosła z niemieckiego przysłowie o koniu i o niezaglądaniu w zęby. No i tak od słowa do słowa zrobił się wieczór polskich przysłów. I tak gadałam, gadałam, przykłady dawałam ale i tak myślałam sobie, że pewnie nie zapamięta ani jednego przysłowia.
Nie jestem stukniętą matką co za nauczycielami biega, że nie uczą, że są niesprawiedliwi, że za mało wymagają, że wymagają tego, czego dzieci się nie uczyły…Ok, trochę jestem…ale oczywiście robię to wszystko dla dobra dziecka i z wielkiego poczucia sprawiedliwości, przecież. Nie muszę pisać, że moje dziecko jest najmądrzejsze, najbardziej inteligentne, bystre i błyskotliwe ale panna K ma jedną przypadłość – generalnie wszystko ma głęboko w odbycie i poczucie winy jest jej obce. Przecież to nie jest niczyja, a co dopiero Kasi wina, że sześć razy sześć nie jest czterdzieści dwa. No i tłukę to do tej młodej głowy , że trzeba odpowiedzialnym być, że nauka jest ważna, że trzeba się trochę przyłożyć, że sam talent nie wystarczy. Maluję czarną dość przyszłość, zabraniam iPadów, z koleżankami wypadów, zachęcam opisując jasną przyszłości uczących się jednostek i tak marudzę, biadolę , jęczę i stękam. A dzisiaj usłyszałam od dziecka: „darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby.” Że niby koń to Kasia. No i tak sobie cały dzień chodzę po rożnych czynnościach i myślę o tym „darowanym” szczególnie. A wy?
A to nasze eksperymenty ze słońcem i zasłoną.