Dzisiaj na smutno upiję się herbatą z sokiem malinowym ponieważ łazi za mną ten post od kilku tygodni ale zawsze jakoś za dobrze jest żeby o smutkach pisać. Jednakże, łażące po głowie posty nie dają spać, więc trzeba się zmierzyć.
Jestem pewna, że wielu z was, a w kilku przypadkach wiem na pewno, że tak właśnie jest, zna bardzo dobrze te kilka sekund. Niektórzy przeżyli je tylko raz w życiu, ale niestety nie można się uodpornić na te kilka sekund i niektórzy z nas przeżyli je już kilka razy. Być może te kilka sekund przeżyliście kiedy zadzwoniła wasza mama, że tata nie żyje. Być może to były te sekundy kiedy dowiedzieliście, że wasze dziecko jest śmiertelnie, nieuleczalnie albo po prostu bardzo chore. A może zdarzyło się to wtedy kiedy wasze małżeństwo właśnie się zakończyło z powodu innego kogoś, za słonej zupy lub bez powodu. A może te kilka sekund skurczyły się do setnej sekundy kiedy to byliście pewni, że nie dacie rady wyprzedzić, jesteście w połowie manewru, a naprzeciwko pędzący tir.
Trudno opisać te kilka sekund, dla mnie to jakby ktoś na chwilę odciął mi tlen, wyssał w sekundę całe życie, przywalił ciężką pięścią w samo serce. Mam wtedy wrażenie, że likwiduję się od środka, a proces jest nie do zatrzymania. Mam ochotę krzyczeć czy wyć, ale żaden dźwięk się nie wydobywa przez chwilę. Mam potrzebę oddychać, ale tylko łapię nerwowo powietrze. Mam ochotę biec i uciec przed samą sobą, mam ochotę przez chwilę nie być.
Na szczęście czy też może nie, nieubłagany czas płynie i te kilka sekund mija szybko. Po nich ruina a po nich albo łopata i do roboty, albo zakopać się w cegły i przesiedzieć wieczność. Ja raczej z tych co łopatę…Raz podjęłam decyzję, że to ja zaopiekuję się bratem skoro taty nie już nie ma. Raz zjechałam na parking, przeryczałam pół godziny i pojechałam dalej, ostrożniej. Raz zamiast prosto do szpitala, pojechałam do zaprzyjaźnionej lekarki po zastrzyk na uspokojenie. Raz, trzy lata temu, usiadłam i zaczęłam pisać blog.
Dobrze pamiętam przedostatnie kilka sekund. Po przespanej w domu nocy, odprowadziłam Jasia do przedszkola, odkurzam dom. Telefon od Chrisa ze szpitala, że podejrzewają sepsę u Kasi, wykorzystali już wszystkie środki dostępne w naszym szpitalu i przewożą ją do specjalistycznego szpitala, do Monachium. To było w 2009 roku…
Jakiś miesiąc temu, przychodzi Chris do domu na lunch, siada przy stole i po chwili mówi, żeby go zabrać do szpitala natychmiast bo zaraz straci przytomność. Zapadłam się…Najdłuższe pięć minut jazdy w moim życiu. Pamiętam pogodę, pamiętam skróty, którymi jechałam, pamiętam gdzie zaparkowałam, pamiętam panią z izby przyjęć, jej głos, ludzi w poczekalni…wyostrzone zmysły.
Zastanawiam się czasami ile takich zapadnięć jeszcze mnie czeka. Czy jest jakiś limit? Czy każde te kilka sekund przeżywa się inaczej? Czy jest coraz łatwiej czy coraz trudniej? Czy Jaśka nauczycielka od plastyki przeżyła już takie kilka sekund? Ile minęło od ostatniego zapadnięcia się pani w kasie w Aldi. Czy pan stojący obok mnie na światłach weźmie łopatę czy się zakopie w cegły? Czy moje dzieci mają wystarczającą ilość łopat w zapasie? Czy są wystarczająco silne żeby te łopaty unieść?
Nie ma wniosku, czy jakiejś nauki z tego wynikającej może tylko tyle, że z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że każdy z nas jest po, lub przed takimi kilkoma sekundami. Bądźmy bardziej wrażliwi może…
Epilog.
Chris po zrobionych wszystkich możliwych badań i po wizycie ordynatorów wszystkich oddziałów (oprócz ginekologii), wyszedł do domu wieczorem. Okazało się, że ma niezwykle niski poziom witamy D – zrobili mu badania trzy razy, nie mogli uwierzyć, że taki niski. Dostał zastrzyki i ma się świetnie.