W Stanach tak się przygotowywałam na czwartego lipca.
Nie piszę i przepraszam. Trudno jednak pisać w takich oklicznościach greckiego lata. Po porannej wizycie na plaży suszymy rozwijające się w szalonym tępie skrzela i składamy w kostkę płony pławne. Zeskrobujemy łyżkami sól ze skóry, nawilżamy ją kremami, pompujemy w siebie hektolitry wody, kilogramy arbuzów, rozwieszamy ręczniki, po godzinie je zbieramy, pakujemy do torby i na plażę. Wieczorem padamy na pysk. Padniętym pyskiem pijemy wino za dwa pięćdziesiąt i idziemy spać. I tak od przyjazdu ze Stanów. A ja o Stanach właśnie chciałam nadmienić dzisiaj, bo to przecież czwarty lipca dziś i Dzień Niepodległości. Dziwnie trochę obchodzi się taki dzień “ na zewnątrz”. Żadnych flag, gwiazdek, pochodów, koszulek ani czapeczek. Szkoda trochę, bo mnie podoba się ten amerykańskie papierowo-plastikowy patriotyzm. Trochę mi dziś tego brakuje. Wróciłam więc do tekstu sprzed roku, bo rok temu hucznie obchodziliśmy Dzień Niepodległości. Najhuczniej jak się da, bo na najstarszej paradzie w USA. Kto nie czytał, zapraszam!