Uczyć się i nie myśleć, to strata czasu, myśleć i nie uczyć się, to niebezpieczeństwo – ta złota myśl Konfucjusza jest prosta i oczywista. Analizując drugą część można powiedzieć, że samo myślenie nie wystarczy, że zasiedzenie się w swojej głowie, w jednym miejscu, w jednym kierunku myśli stwarza bezruch, drętwotę. A ta właśnie jest niebezpieczna. Stajemy się konserwatywni w swoich ocenach, ograniczeni jednolitością myśli i zbyt tradycyjni. A świat jest dynamiczny. Wszystko wokół nas się zmienia poczynając od klimatu, polityki, podejścia do technologii, po rzeczy bardziej ludzkie. Jednego dnia ktoś nas kocha, drugiego znika z naszego życia, jednego dnia ktoś siedzi obok, drugiego umiera. To co było oczywiste dziesięć czy pięć lat temu, teraz jest mgliste, pełne wątpliwości i zastrzeżeń. Czasem jest nam z tym dobrze, czasem niewygodnie. Nie chcemy zmieniać zdania, swoich zasad, wypowiedzianych kiedyś prawd – nie wypada. Trzeba być stałym w planach, zamiarach, opiniach i poglądach. Czy rzeczywiście to jest dobry sposób? Przy tak zmieniającym się świecie, zakrętach życia i kłodach rzucanych pod nogi nie lepiej być elastycznym? Twardą, sztywną gałąź da się złamać, wystarczy mocno przycisnąć, naskoczyć, uderzyć o ziemię. A taka elastyczna wierzba na przykład? Nie łatwo ją złamać. Ale jak być wierzbą? Szukać nowego! Nie bać się nowych pomysłów i projektów gdzieś tam przemykających cichaczem po głowie. Uczyć się. Czytać. Oglądać. Zadawać pytania. Zgłębiać. Ale przede wszystkim słuchać. Słuchać ludzi. Z uwagą i z niekłamanym zainteresowaniem. Słuchać ich historii, ich opinii, ich czynów i powodów tychże czynów. Słuchać ich płaczu i ich śmiechu. Nie oceniać, nie pytać “co ja bym zrobiła na jej miejscu”, nie kończyć ich historii w myślach. Chłonąć i tyle. I słuchać siebie. Wierzę, że głęboko w środku doskonale wiemy czego chcemy, co sprawiłoby nam radość, satysfakcję, przyniosło spokój. Problem w tym żeby głęboki środek miał szansę się przedrzeć przez rozsądek, żeby głowa usłyszała środka wołanie.
Wróciłam z ośmiu dni nauki. Osiem dni trwała pierwsza część kursu instruktora jogi. Osiem dni w kreteńskich górach, w odosobnieniu, w ciszy. Osiem dni studiowania jogi, zgłębiania się, czytania i słuchania. Było mnóstwo słuchania. Słuchania mojego nauczyciela, słuchania ludzi, którzy przewinęli się przez to miejsce – innych nauczycieli, innych uczniów, przyjaciół domu. I słuchania siebie. Bóg wie ile razy, w ciągu tych ośmiu dni zmieniłam “pomysł na siebie”. Ile razy zwątpiłam w siebie i uwierzyłam ponownie. Ile razy chciałam pieprznąć starymi, drewnianymi drzwiami i ile razy chciałam żeby czas stanął w miejscu. Nauczyłam się też, że moje ciało wie. Po prostu wie. Wie czego potrzebuje i jak do tego dążyć. Nauczyłam się słuchać z uwagą i dawać płaskim stopom, łokciom z przeprostami i słabym kolanom to, czego potrzebują. Uczę się słuchać najgłębszego środka, serca, duszy. Słyszę coraz częściej, coraz głośniej i dostarczam. Nauczyłam się, że godzina medytacji jest do zrobienia, nic mnie nie swędzi, nie boli, myśli nie wariują, wyrzutów sumienia o zmarnowany czas brak. Poznaję teorię i praktykę bycia joginem. Zgłębiam i z radością stwierdzam, że mi bardzo odpowiada. Nauczyłam się, że jest ok nie wiedzieć, być nie-perfekcyjną. Po pierwszej przeprowadzonej lekcji myślałam, że się spakuję i wyjadę. Po ostatniej byłam z siebie dumna. I ja i mój nauczyciel. Wysłuchałam wielu historii, które otworzyły mi oczy na innych, na niezmienną regułę nieprzewidywalności w opowiadanych historiach, nieprzewidywalności życia, emocji i duchowości. Nieznane dźwięki, zapachy, dziwne nazwy, śmieszne rytuały pod koniec tygodnia stały się zwyczajne, znane, oswojone. Ludzie, obcy pierwszego dnia, stali się niewiarygodnie bliscy ostatniego. Siedemdziesięcioletnia Greczynka z Aten do szaleństwa zakochana w swoim amerykańskim, osiemdziesięcioletnim partnerze, którego widuje tylko przez sześć miesięcy w roku. Niezwykle zamożna Włoszka, która po wielu latach starań urodziła i po kilku dniach straciła swoje dziecko i której każda asana przynosiła fizyczny ból – tak bardzo cierpiała jej dusza. Belgijka, która wyczytała z kart, że ma wyjechać na Kretę. Przyjechała i szczęśliwsza być nie może. Francuska archeolog, która tęskniąc za ukochaną Syrią, zadekowała się najbliżej do niej jak mogła, na Krecie. I została. Została też moją przyjaciółką od serca. A znaleźć przyjaciółkę od serca w osiem dni to dar. Nauczyłam się jeszcze spania pod moskitierą (co nie było łatwe, bo okazało się, że mam klaustrofobię), stania na głowie (i to ponad minutę) i robienia domowej Spanakopity (szpinak z cieście filo), które jest moim ulubionym greckim daniem. A to dopiero początek nauki. Jeszcze tyle przede mną.
OMG!!! Jaki cudny tekst! Niezwykły, mądry… do delektowania się i przeczytania jeszcze milion razy…
Z ukłonami dla Ciebie!
DZIĘKUJĘ ci z całego serca! Bardzo, bardzo mi miło!
To byl piekny czas !
Ja tam czekam, kiedy bede mogla przyjechac na nauke do Ciebie :*
To był piękny czas! I coś mi się wydaje, że i ja od ciebie mogę się sporo nauczyć. Tylko przyjeżdżaj!
Fascynujące, już sobie wyobrażam te kreteńskie góry, nauczyciela, moskitierę i spanakopity. A przede wszytkim Ciebie stojąca na głowie! Zaraz sprawdzam ten kurs na nauczycieli w Berlinie, który mi poleciłaś! Namaste!
Sprawdzaj! Trochę mi szkoda, że nie mogę pojechać do Berlina.
Aniu, to bardzo ważne co piszesz. Bardzo dla mnie ważne. Ciało jest mądre, mówi do nas językami, których warto się nauczyć. A gdy uczymy się (od Siebie i od Innych) i nauczamy Siebie i kogoś, to nie tylko stwarzamy taki świat, w którym chcielibyśmy, a przynajmniej ja, żyć- wierzę, że lepszym, wzrastamy, i nie tylko my, ale również dajemy szansę osobom, z którymi się stykamy. Pozdrawiam gorąco.