Na Zdrowie

Piszę bo lubię, bo muszę, bo chcę. Pisać blog zaczęłam dawno temu, najpierw w sekrecie, potem tylko dla rodziny, następnie dla zaproszonych gości, w końcu się upubliczniłam. Potem zachorowało mi dziecko. Blog był moją odskocznią, moją terapią. Bezpieczną terapią, bo mówiłam o nas tylko tyle, ile chciałam, tylko w takich kolorach, które pasowały do wystroju mojego wnętrza, tak długo, głęboko, śmiesznie jak sobie na to pozwoliłam. Terapeuta-klawiatura nie spojrzy mi w oczy i nic nie wyczyta. Taka właśnie terapia mi wtedy odpowiadała. Tego wtedy potrzebowałam. Chciałam też żeby blog był miejscem dla innych rodziców dzieci zmagających się z tą chorobą. Spróbowałam kilka razy, ale wygląda na to, że albo nikt w Polsce na to nie choruje, albo gadać mu się o tym nie chce. Nie ma się co dziwić. Gówniana choroba, nie ma co. Ale choroba Leśniewskiego-Crohna jest członkiem naszej rodziny. Może i takim, co by go się chciało pogrzebać gdzieś pod płotem, a przedtem jeszcze kołkiem osikowym, na wszelki wypadek, przebić, ale jest. A skoro już jest, to i napisać o chorobie od czasu do czasu należy. Bez Kasi Crohna pewnie nie byłoby tego bloga, nie byłoby lekcji pokory, cierpliwości, nie byłoby po drodze spotkanych, cudownych ludzi, nie było takich nas, jacy jesteśmy. Nie byłoby też wkłuć, wlewów, endoskopów, nieprzespanych nocy, paraliżującego strachu i nie całkiem klarownej przyszłości mojego dziecka… No ale jak już coś jest, to często w pakiecie.

Nie byłoby też kilku zmian w naszym życiu. Jedną z nich było nasze przejście na weganizm i zainteresowanie medycyną holistyczną. I wiem, że zaraz połowa czytających zamknie stronkę, wyloguje się, zablokuje, odprzyjaźni i pójdzie w cholerę. Bo to już przesada, że bez mleka, bujdy, że białka nie potrzeba, moda jakaś nowa, przejdzie wszystkim po kilku tygodniach i takie tam… Jeśli druga połowa czytelników zostanie, to się dowie, że napiszę tylko o tym, co się zadziało w naszej rodzinie, nasze doświadczenia, nasze sukcesy i porażki. Na przejście na dietę wegańską i na zdrowszy byt życie przygotowywało nas już od jakiegoś czasu. Cholesterol dawał się we znaki, skóra u jednego, jelita u drugiego, wzdęcia, migreny, bóle kręgosłupa, zmęczenie, apatia. Kasi Crohn zaczął wyłazić z ukrycia, podnosić jedne cyferki we krwi, a obniżać drugie. Naoglądaliśmy się również filmów dokumentalnych, wykładów lekarzy i naukowców, i naczytaliśmy rozmaitych publikacji. Kiedy w maju straciłam pracę, postanowiłam, że trzeba to jakoś wykorzystać. Zostałam wolnym słuchaczem u najlepszej na świecie trenerki instruktorów jogi i wymieniłam zawartość lodówki.

Nie było łatwo. Po nocach śniły mi się tańczące na stole jajka w koszulkach, czasem nawet i bez, wesołe łososie przeskakiwały zgrabnie fale na rzece z bitej śmietany, a ser żółty nęcił przepastnymi dziurami. Pogrzeb ulubionym jogurtom trzeba było wyprawić i masło, nawet to najlepsze, irlandzkie oddać sąsiadom. I co? I można nie wierzyć. Można wątpić. Mówią, że cukrzycę po kilku tygodniach diety wegańskiej można zlikwidować, ale czy ja osobiście znam taką osobą? Nie. Ponoć ktoś z Crohnem odstawił wszystkie leki. Rozmawiałam z gościem? Nie. Kobiecie dawali kilka miesięcy życia z powodu niewydolności serca. Jest zdrowo odżywiającą się weganką i żyje już kilka lat. Widziałam wyniki jej badań? Nie. Sportowcy ponoć mają lepsze wyniki na diecie wegańskiej. A zaglądam im do talerza? Nie.

Ale wiem co się zmieniło u nas. Wiem, że problemy skórne się skończyły. Wzdęcia wklęsły. Wiem, że cholesterol spadł na łeb na szyję. Nadwyżek szczęścia jeszcze nie zarejestrowaliśmy, ale samopoczucie znacznie się poprawiło. Widzę, że śpimy lepiej, spożywamy mniej alkoholu (aż mnie to trochę martwi), nic mnie nie piecze, nie swędzi, nic nie sztywnieje. Cycki wciąż wiotczeją, ale na to rady nie ma. Najważniejsze jednak jest to, że Kasia ma się lepiej. Ma się dużo lepiej. Krew jest badana co miesiąc i z miesiąca na miesiąc jest coraz lepiej. Wszystkie najważniejsze wskaźniki, które pokazują aktywność choroby są w normie. Są duże szanse, ze zaplanowane podwyższenie dawki jej leku się nie wydarzy. Niezwykle mnie to cieszy i motywuje do działania. Dodam lojalnie, że Kasia dostaje, ale tylko od miesiąca i z przerwami, dwuskładnikowy suplement diety i być może to też ma znaczenie, ale jestem przekonana, że odstawienie nabiału w chorobach autoimmunologicznych daje bardzo pozytywne wyniki. Zresztą, nie muszę być przekonana, jest wiele badań, które to potwierdzają.

Nie, nie przekwalifikuję się na wegański kulinarny blog, na blog o jodze, o ajurwedyjskiej medycynie, czy medytacji. Inni robią to lepiej ode mnie. To ciągle jest blog o życiu. A że w moim życiu teraz właśnie takie rzeczy, będzie i o nich. W mojej nowej zakładce Na Zdrowie, znajdziecie rzeczy, które przetestowaliśmy i które nam się spodobały. Będzie o wszystkim, będzie o życiu. Trochę zdrowszym życiu, ale to chyba dobrze, nie?

Na Zdrowie. Lepiej spać…

(narysowany przez Kasię goryl nie miał nic wspólnego z ćwiczeniem oddechowym)

To, że sen jest bardzo ważny dla naszego zdrowia i lepszego samopoczucia, pisać nie trzeba. Zalecana ilość snu dla dorosłych to od siedmiu do dziewięciu godzin, dla nastolatków (14-17 lat) od ośmiu do dziesięciu godzin (źródło: tutaj). I chodzi tu o sen. Nie liczy się pójście do łóżka z telefonem, laptopem, czy innym rozpraszaczem. Nie liczy się przewalanie się z boku na bok, planowanie kolejnego dnia, czy kłótnie małżeńskie. Liczy się sen. Ja, żeby wstać bez pomocy elektrowstrząsów i funkcjonować przez cały dzień bez przypadków pogryzień, potrzebuję ośmiu godzin snu. Przetestowałam kilka innych wersji i wychodzi 7,5-8 godzin. Powyżej jestem zmęczona (bardzo ciekawe), poniżej jestem po prostu wredna. Dzieci moje nastoletnie potrzebują jeszcze więcej i co im powtarzam do znudzenia, nie da się odespać tych godzin w weekend. To tak nie działa. Piszą również, że godzinę przed snem dzieci nie powinny przebywać w towarzystwie telefonów, komputerów i innych. Moje dzieci wstają kwadrans po szóstej, czyli, gdyby potrzebowały spać dziesięć godzin (maksimum zalecanej dla nich ilości snu), musiałyby spać o ósmej. Nierealne. Dziewięć godzin już bardziej realne a to dlatego, że ja sama chodzę spać o dziewiątej (serio!! Ale wstaję o piątej. Serio!!) gaszę światła i ogłaszam ciszę nocną. Telefony na noc stacjonują w kuchni. Problemem moich dzieci było zasypianie. Nie potrafią się wyciszyć, rozmyślają o całym dniu, planują kolejny, czytają i kto wie co jeszcze… Ja pomagam sobie medytacją. Często jednak w nocy potrzebuję medytacji prowadzonej, bo się wyciszyć nie mogę jak mnie napadnie swołocz myśli upierdliwych. Wtedy, a to nie mogę słuchawek znaleźć, a to telefon w kuchni. Jak już zejdę do kuchni, kot zamiauczy, że chce jeść, pies skacze, bo myśli, że idziemy na spacer i po spaniu. Na stronie o ajurwedyjskiej medycynie znalazłam krótkie i bardzo proste ćwiczenie oddechowe, które miało pomóc w zasypianiu. Należy położyć się wygodnie i, jak jedna z moich medytacji mówi, poprawić się tak żeby było dziesięć procent wygodniej. Oddychać głęboko, ale nie przesadnie. Można i wdech i wydech nosem, można wdech nosem, wydech ustami. Nie poleca się wdechu ustami. Sprawdźcie sobie o ile jest krótszy taki wdech ustami. Leżąc na plecach oddychamy (wdech i wydech) osiem razy, turlikamy się na prawy bok i na prawym boku oddychamy szesnaście razy. Na koniec na boku lewym trzydzieści dwa razy. Mnie jeszcze nie udało się policzyć na lewym boku. Zasypiam. Dzieciom wydrukowałam i powiesiłam nad łóżkiem. Mówią, że bardzo pomaga. Jestem ciekawa, czy na innych też działa.

Na Zdrowie. Joga…

 

Piąta pięć. Jeszcze pięć minut. Piąta dziesięć. Jeszcze zupełnie ciemno. Wstaję, a raczej staczam się z łóżka, ostrożnie stawiam kroki żeby nie nadepnąć zlanego z czernią wciąż jeszcze nocy psa czy niewidzialnego, w większości przypadków, kota. Po omacku dochodzę do laptopa, otwieram. Jasność. Znajduję zaprzyjaźniony kanał na YouTube. Włączam dyfuzor (potworna nazwa) i wdycham pierwsze opary olejku. Przebieram się szczękając zębami, rozwijam matę i wcieram w nią kilka kropli olejku eukaliptusowego. Składam ręce, kciukami dotykam mostka. Już jestem.

W kwestii jogi, nie jestem żółtodziobem. Jogę ćwiczyłam przez kilka lat w Niemczech. Ćwiczyłam w domu i w grupie, bardzo swojskiej, kameralnej, zdyscyplinowanej, iście niemieckiej. Asany były dość statyczne, dość restrykcyjne. Medytacje były świeckie, a na koniec każdych zajęć pyszna zielona herbata. Nauczyłam się podstaw i asan i oddychania, ale czegoś brakowało. Miałam wtedy dwadzieścia osiem lat i brakowało mi wielu rzeczy. Brakowało mi cierpliwości, dyscypliny, świadomości własnego ciała i wiedzy na temat czego mi naprawdę potrzeba. Odeszłam od jogi na wiele lat. Przepraszałam matę kiedy pobolewały mnie plecy. Kilka magicznych asan w temacie bólu i mata szła w kąt. Na początku grudnia postanowiłam, że albo coś ze sobą zrobię, albo mnie zabiorą na jakiś pobliski oddział zamknięty. Miałam straszny dół z tysiąca mniej lub bardziej racjonalnych powodów. Potykałam się o własne myśli, gdybania, zakładałam się z losem o kolejny tydzień, przegrywałam każdy zakład. Ktoś poradził medytację. Pół godziny. Jak mam znaleźć pół godziny na siedzenie w bezruchu, kiedy nie mam czasu na spacer z psem, czy rozmowę z dziećmi? I pewnego dnia znalazłam dziesięć minut. Cudem jakimś byłam sama, siedziałam i słuchałam, oddychałam, liczyłam, koncentrowałam się i w tym samym momencie nie koncentrowałam się wcale. Dziwne uczucie. Ciekawe, nowe, trochę wyzwalające. Do dziesięciu minut medytacji dodałam pół godziny jogi. Potem kolejne pół godziny w czasie przerwy na lunch. Od połowy grudnia praktykuje jogę codziennie. Prawie codziennie medytuję. Starcza mi cierpliwości na dziesięć minut, kilka razy udało się pół godziny, raz godzinę. Z maty schodzę inna. Przez trzy miesiące regularnej, codziennej jogi zmieniło się bardzo wiele. I wewnątrz i na zewnątrz. Straciłam pracę. Z pracą straciłam możliwość wyjazdu latem do Polski, z możliwością wyjazdu, straciłam radość z przebywania z rodziną i przyjaciółmi z Polski. Straciłam nadzieję na szybką przeprowadzkę do Europy, straciłam wielką radość i satysfakcję bycia w klasie i bycia częścią językowej przygody moich uczniów – niezwykle intersujących i wiem to na pewno, w przyszłości wielkich ludzi. Straciłam dochód miesięczny, kilka kilogramów i jedną bliską osobę. Joga i medytacje pomagają mi dać sobie z tym radę, oddzielić swoje emocje od emocji innych, nie trzymać się kurczowo myśli, patrzeć jak przychodzą i odchodzą. Joga pomaga mi skupić się na chwili obecnej, na momencie, w którym się znajduje, na teraz. Oddech Ujjayi uratował mnie (a raczej mnie otaczających) od kilku ataków złości, a skręty kręgosłupa od wizyt u ortopedy. Schodzę z maty lepsza, jest we mnie spokój, radość i opanowanie. Nawet jeśli ten stan trwa tylko chwilę po zejściu z maty, to jest to chwilę dłużej niż dawniej. Czuję się dobrze nie dlatego, że poćwiczyłam jogę przez pół godziny, a raczej dzięki temu, że poćwiczyłam czuję się dobrze, czasem nawet bardzo dobrze.

Piąta pięć. Jeszcze chwila. Piąta dziesięć. Za chwilę wstanę, nie nadepnę czworonożnych, pooddycham lawendą lub eukaliptusem, spędzę ze sobą pół godziny na macie, zrobię kawę, nakarmię miauczącego głośno kota, spakuję lancze dzieciom, wyjdę z psem i kubkiem świeżo zaparzonej kawy do ogródka i będę obecna. Tak po prostu…

Wpis powstał w ramach tłumaczenia się z moich spokojniejszych rozmów przez telefon z kilkoma z was, spędzania więcej czasu z dziećmi (mimo, że doby nie wydłużono), coraz to zdrowszego jedzenia, picia mniejszej ilości alkoholu, rzadszych skoków ciśnienia i rzadszego rzucania mięsem. A będzie jeszcze lepiej…