Sześć godzin w samolocie i prawie tyle samo na lotniskach, pół metra śniegu i minus piętnaście. Miasteczko Monument w Kolorado. Dwa tysiące sto dwadzieścia sześć metrów nad poziomem morza. To tak jakbym była na szczycie Kramer w Garmisch, na który wchodziłam z jęzorem po pas. I mieszkam na Kramer i oddycham. Przyznaję, że z trudem. I śpię i gotuję i jem na szczycie Kramer. Fajne uczucie.
O stanie Kolorado wiedziałam niewiele i niewiele się zmieniło, niestety. Na mapie wygląda trochę nienaturalnie. To jeden z trzech stanów, które nie mają naturalnych granic. Granice wyznaczają dane geograficzne. Dużą część stanu zajmują Góry Skaliste. My wylądowaliśmy w przedpokoju do gór. Przebrać się w buty do wspinaczki, nałożyć krem przeciwsłoneczny, wziąć aparat i w góry. Dziwne uczucie te góry. Przyzwyczajona do umieszczonego w dolinie Garmisch, wyobrażałam sobie, że tak wysokie góry jak w Kolorado odbiorą mi oddech na chwilę. Nie odebrały. Nie, że nie piękne, bo piękne, ale patrząc na amerykański Mont Blanc z wysokość amerykańskiego Zugspitze wrażenie jest inne. Oddech też inny. Krótki. Pierwszego dnia nowego roku, jak wspólnie ustalona kilka lat temu tradycja nakazuje, wybraliśmy się w góry. Piękne słońce, minus piętnaście, a my na wysokości dwóch tysięcy siedmiuset metrów. Wchodząc godzinę pod górę zatrzymaliśmy się kilkanaście razy. My z poziomu morza na wschodzie i nasi przyjaciele z poziomu morza na zachodzie kraju. Nie dawaliśmy rady. Ale jaki zaciesz na koniec.
Zaskoczyła mnie przestrzeń. Nigdy w życiu nie widziałam ( no niewiele widziałam w porównaniu z niektórymi) takiej przestrzeni. Ciągnące się w nieskończoność ziemie, pola, łąki, jakaś góra z odrąbanym wierzchołkiem po drodze, a za nią ciąg dalszy przestrzeni. Z drugiej strony góry, równe, bez alpejskich „wystrzałowych” wierzchołków, znikające gdzieś w chmurach, czy we mgle, czy nie wiem w czym, ale całkiem niekończące się. No to się wzięłam i zakochałam w tych przestrzeniach i bata nie ma, muszę wrócić latem do wersji zielonej.
Jak się mieszkało na bajecznej Bawarii, na wakacje jeździło za miedzę do Włoch i przeprowadziło do nadmorskich, przesłodkich mieścinek, trudno człowieka czymś za serce złapać. Denver próbowało dwa dni i nie złapało. Może dlatego, że Denver obserwowałam spod czapki i szalika w mocno minusowej temperaturze, może dlatego, że ciągnęliśmy za sobą siódemkę skostniałych, marudzących dzieci. Do gustu mi nie przypadło. Ale nie ma co się moim gustem sugerować, trzeba samemu zobaczyć.
Ludzi w Kolorado sześćset pięćdziesiąt tysięcy. I wszyscy przyjaźni. I gościnni, ochoczy do rozmowy, gotowi pomóc, weseli i spontaniczni. Fakt, że marihuana jest legalna w Kolorado może mieć coś z tą wszechstanową wesołością wspólnego, ale jeśli tak, to niech żyje zielarstwo! Strach w kolejce stanąć, bo się całego życia człowiek w pięć minut pozbędzie. Kocham takich ludzi!
Było nas trzy rodziny. Sześcioro dorosłych, sześcioro dzieci – czworo normalnych i dwie nastolatki. Na szczęście wielki dom. Nikt nikomu w drogę nie wchodzi, pod prysznic nie zagląda, poduszek nie podkrada. Zmywarka zmywa dwa razy dziennie. Pralka też. Dwie paczki pięciojajecznego makaronu krajanki, wiadro zupy pomidorowej, pięć paczek ruskich, dwie cebule i mamy dzień polski. Worek ryżu, koszyk awokado, pięć puszek fasoli i mamy dzień meksykański, bo przyjaciele z San Diego. Dwanaście puchowych kurtek, dwanaście par zimowych buciorów pod drzwiami. Rękawic nie liczę. Po dwudziestu odpadam. Sześć lampek wina wieczorem i sześć, dymiących kawą, kubków rano. Dwie ręce, jedno pianino i profesjonalne koncerty szopenowskie dwa razy dziennie. Gitara, ukulele i zupełnie nieprofesjonalnie rozśpiewana reszta towarzystwa. Na przywitanie nowego roku mieliśmy gości. Tak, żeby smutno nam nie było. Szesnaście osób, które jeszcze dwa lata temu wspólnie jeździło na nartach, chodziło po górach, jadło Germknoedeln z sosem waniliowym popijając Hellesem jakimś. Szesnaście osób, które dwa lata temu zostawiło góry, narty, przyjaciół i rozjechało się po całych Stanach. I tak w szesnastkę odliczyliśmy (w sześciu językach) ostatnie sekundy starego i przywitaliśmy Nowy Rok. I tylko jedno chodzi mi po głowie. Ciekawe z kim i gdzie za rok…
Lat temu x, gdy byłam małą jedenastoletnią dziewczynką, Kolorado mnie urzekło. Nie tylko górami, ale i łąkami, na których roiło się od piesków preriowych. Denver nie pamiętam, ale Boulder tak – cudne misteczko uniwersyteckie.
A poza tym zazdraszczam tak mile zakończonego i rozpoczętego roku.
Buźka z Japonii!
Dzięki Dorotka, na piaski chyba było za zimno. Widziałam tylko mocno odziane konie na łąkach. POzdrowienia i wszystkiego dobrego w nowym roku!
No, ale… LWY! (Wszystko tam macie w tej Ameryce! Nawet safari!) Wspinalabym sie chyba szybciej. Rozgladajac nerwowo na boki. :-)))
Maksymalnie dotarlam kiedys na 4000 i pluca wciaz nie moga mi wybaczyc :-)))
No wiesz co, Kaczko? Jak ty na tych krótkich nóżkach tak wysoko się wdrapałaś. I się nie dziwię, że nie wybaczają…
Czytam z zapartym tchem. I przypomina mi się moje 19 miesięcy na wysokości 2200mnpm, z porywami do 3000mnpm, moje Góry Skaliste, moja Montana (Big Sky), ta sama gościnność, i mróz, który stawał się dokuczliwy dopiero przy minus 30st.C. Biel wkoło, wszędzie, długo i cudownie. I można się przyzwyczaić, naturalnie pokochać. Tęsknić i wspominać.
A jak opisujesz liczbowo te kubki, buty, łazienki…widzę to z całym amerykańskim charakterem wielkiego zimowego domu…o rany, nie wiedziałam, że ja nadal tak za tą Ameryką tęsknię…
Aniu, fajnie, że tęsknisz, bo czasem i potęsknić trzeba i jakie masz piękne wspomnienia. Jak zatęsknisz mocniej, to zapraszam do mnie, nad ocean..
Lubię to za mało 🙂 Cudownie się czyta, jak zawsze 🙂 Piękny czas 🙂 Serdeczności z Galway 🙂
Dziękuję cieploicicho, bardzo, ale to bardzo mi miło!
ojaaa… ale zdjęcie! dech mi zapiera. bardzo.