Kiedy zaczynałam pracę jako wolontariusz pomocnik instruktora narciarskiego, myślałam, że na nartach jeżdżę nieźle. Wystarczająco dobrze, żeby pięcioletnie bąble ze śniegu podnosić. Umiałam zjechać z każdej górki, stylowo może słabiej ale nawet z mocno czarnego stoku się sturlałam. Jako pomocnik instruktora pracuję już cztery lata i dopiero teraz wiem, ile nie wiem. Można by powiedzieć, czym lepiej jeździsz na nartach, tym gorzej jeździsz na nartach. Możesz oderwać oczy od śniegu, od nart, od rąk, a jak się nie trzeba skupiać na sobie, można się skupić na innych i okazuje się, że co i rusz przejeżdża obok mnie ktoś, kto szusuje lepiej ode mnie. I z dnia na dzień człowiek się załamuje bo ledwo podciągnięte ego narciarskie łapie kant i leci na łeb, na szyję! Ale co środę słuchałam uważnie głównego instruktora i robiłam dokładnie to co mówił…takie też było, nota bene moje zadanie. Być na końcu grupy, „przypominać” zazwyczaj rozwydrzonej końcówce jakie to właśnie ćwiczenie robimy, pokazywać im jak się je robi poprawnie i jeśli Bogowie Śniegu pozwolą, zwieść ze stoku wszystkich narciarzy w jednej kupie (każdego w swojej kupie)! I się naumiałam…jeździć po głębokim po kolana śniegu i między drzewami w lesie i we mgle takiej, że nie widać przodów własnych nart! Wiem, że brakuje mi jeszcze kilku lat na nartach żeby dobrze jeździć, ale teraz przynajmniej mam pewność, że dam radę w każdej sytuacji bez względy na gęstość zadrzewienia, warunki śniegowe i pogodowe i ilość herbat z rumem na nogę! I to jest taka namacalna rzecz, której nauczyłam się pełniąc rolę wolontariusza.
Elastyczna chyba raczej nie byłam, zresztą wykształcona w nieelastycznych polskich realiach małego miasteczka nie ma się co cudów spodziewać. Moje plany lekcji były zawsze perfekcyjne i była to sprawa honoru żeby dojść do końca skrupulatnie zaplanowanej lekcji z moimi uczniami klasy trzeciej liceum ogólnokształcącego numer jeden. Jeśli się nie udało bo wpadał pan dyrektor i darł się na moich uczniów za picie wódki w parku pod kościołem parafii św. Stanisława Kostki, a we mnie się gotowało nie dlatego, że pili tylko, że lekcje mi rozwala…wtedy musiałam nocami przepisywać ręcznie plany lekcji tak, żeby nadrobić i żeby w piątek wieczorem zasnąć snem sprawiedliwego. A oto lekcja, na której pomagam jako wolontariusz niby znający się na rzeczy…poziom: od koleżki z prywatnej szkoły w Japonii, który w przedszkolu Szekspira przeczytał po japońsku, poprzez kilka koleżanek znających alfabet ale tylko arabski, rosyjski i chiński, dzieci autystyczne, z Aspergerem, z lekkim porażeniem mózgowym i ADHD (tym prawdziwym, nie tym amerykańskim wymyślonym na potrzeby zaszufladkowania dzieci, które po prostu potrzebują uwagi i wybiegania się) do biednych dzieci „normalnych”, które rozwijają się w tempie książkowym, nic im nie dolega, niczego za dużo ani za mało – po prostu normalniaki takie! I weź tu miej plan…Dla mnie to była największa lekcja pokory i elastyczności! Spędziłam dwa lata, cztery razy w tygodniu, kilka godzin dziennie jako wolontariusz w przedszkolu, pierwszej i drugiej klasie.
Elastyczna musiałam też być na lekcjach z moimi słodziakami rolnikami w Grainau. Ilu chłopa, tyle poziomów angielskiego i, o ósmej rano w poniedziałek, z zerowym poziomem motywacji, tolerancji ostrego światła i dźwięków, za to z wciąż wysokim poziomem alkoholu we krwi i w wydychanym często powietrzu. I co? Powiem dyrektorowi, że wczorajsi i się nadąsam? Skutek raczej marny…Zawodowo rozciągnęłam się jak guma!
Wszystkie moje ESLowe (angielski jako język obcy) dzieciaki nauczyły mnie otwartości, tolerancji, szerszego myślenia i kilku nieznanych wcześniej emocji. Moja uczennica z Arabii Saudyjskiej opowiadała mi jak to, zanim zabierze swoje liczne rodzeństwo na plac zabaw tuż pod domem, sprawdza przez okno czy nie ma za dużo dzieci bo boi się pokazywania palcem i wystraszonych spojrzeń kiedy zaburkowana sięga do kieszenie po…bombę, granat, może nóż, albo po iPoda z piosenkami Justina Bibera. Dziewięcioletnia Greczynka, jedynaczka, uczona w domu, bez kontaktu z rówieśnikami, która jest przeświadczona o tym, że jest wróżką i opowiada o wieczorach spędzonych z innymi wróżkami z takimi szczegółami i z takim przekonaniem, że mam ciary na plecach. Albo dziewczynka z francuskojęzycznej części Kanady, która po niedotlenieniu mózgowym podczas porodu miała ewidentne problemy z nauką, ale ponieważ miała dwóch braci geniuszy (starszego i młodszego) miała takie parcie żeby im dorównać, że robiła niemożliwe dla niej rzeczy z ogromnym zaparciem i niesamowitą chęcią zwycięstwa…wiele razy miałam łzy w oczach na jej lekcjach. A najlepiej jej wychodziło kiedy mogła głaskać moje srebrne bransoletki, które miałam na ręce.
I tyle z tego mojego wolontariatu. Myślę, że warto było i aż miło pomyśleć jak cudownie warto będzie…