Wiecie, że w psychologii istnieje pojęcie pięciu etapów żałoby (zaprzeczenie, gniew, targowanie się, depresja, akceptacja). Na polskich stronach internetowych te etapy istnieją prawie tylko w połączeniu ze śmiercią. W amerykańskim szerokorozumianym doradztwie psychologicznym pięć etapów żałoby może dotyczyć zarówno śmierci jak i ciężkich przypadków losowych takich jak wypadek czy strata pracy. Do takich teoretycznie należy też zerwane ścięgno Achillesa. Moje ścięgno! Zaprzeczenie przyszło w pierwszej sekundzie: „Niemożliwe! Przecież Anusi to się nie zdarza!” Potem przyszedł GNIEW, potem targowanie się, że „gdybym nie została na boisku, gdybym nie wypiła lampki Prosecco, a może przestanę przeklinać i okaże się, że to nie zarwane” itd., itd. Później pojawił sie GNIEW, później depresja, płacz, smutek i bezsilność a później znów GNIEW! Chris twierdzi, że dla Polek powinno się zmienić te pięć etapów żałoby, głównie na…GNIEW!
Jestem zła na wszystko, na wszystkich, na nogę bo boli i jest spuchnięta, na wiszącą mi nad tą chorą nogą zakrzepicę, na moje fioletowe kule, na prezent od Chrisa – balkonik (i to nie ten ukwiecony), na bałagan w domu, na zastrzyki z heparyny, nawet na pogodę, że za ładna a ja muszę siedzieć w domu. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak obsesyjnie lubię mieć kontrolę nad wszystkim, a przede wszystkim, nad własnym ciałem, w następnej kolejności nad domem, nad dziećmi, nad Chrisem…a tu dupa blada! Jestem na łasce i niełasce Chrisa i dzieci, tego co mi ugotują, jak nakryją do stołu, jakie serwetki dobiorą do talerzy (nota bene moich nowych, pięknych talerzy z Bolesławca) i na łasce i niełasce moich mięśni, tych które jeszcze działają. Ale przede wszystkim jestem zła na siebie! Kiedy jestem bardzo zajęta, uczę, przygotowuję zajęcia, narty, dzieci, dom to wydaje mi się, że wystarczyłoby mi kilka dni na sofie żeby zrobić rzeczy, na które normalnie nie mam czasu. No i los dał mi aż 6 tygodni siedzenia na sofie i doprowadza mnie do szału fakt, że NIC z tym czasem nie robię! Niesamowite są rozmowy moje z moim własnym, gryzącym mnie sumieniem. Jestem bardzo przekonująca w wymyślaniu powodów, dla których właśnie ten moment nie jest dobry do zrobienia czegoś sensownego. Rozczulam się nad sobą strasznie i obarczam moje sumienie winą, że się źle czuję bo przecież jestem chora, biedna i mam prawo nie robić nic! Jestem mistrzem świata w odwacaniu kota ogonem i kołowaniu mojego sumienia i poczucia winy!
Poza tym, że jestem niesamowicie zajęta sobą, egoistycznie mówię i myślę tylko i wyłącznie o sobie to u nas jako tako…
Podczas gdy ja byłam w szpitalu, mieliśmy małą Crohnową załamkę. Panna Katarzyna od kilku dobrych już tygodni toczy jakiś cholerny wirus górnych dróg oddechowych. Pyszczadło miała trochę blade więc zrobiliśmy badanie krwi no i wyniki nie były zadowalające. Szczególnie CRP było niepokojąco wysokie. Szybko więc do dr. M. do szpitala, tam USG, które wykazało pogrubienie ścian jelita. Jedna nocka nieprzespana w oczekiwaniu na wyniki badań no i wielki kamior z niewyspanego serca spadł głośno, rano następnego dnia. Wyniki były duuużo lepsze niż kilka dni wcześniej. Wydaje się, że to długotrwający wirus i dwa tygodnie bez leków na Crohna zrobiły swoje (lekki nie są podawane kiedy dziecko ma gorączkę i/lub poważną infekcję). Za dwa tygodnie następne USG i badania krwi ale panna K. wygląda zdrowo i mam nadzieję, że też będzie dobrze.
Pan Jan oczywiście nie mógł pozostać zdrowy w tej chorej atmosferze i pobolewa go ucho od czasu do czasu. I tutaj loteryjka, albo przejdzie bo z jego alergią coraz lepiej albo się rozwinie w jakieś dziadostwo. Pół szkoły chore na anginę więc jestem zwarta i gotowa…Tylko Chisek trzyma się mocno i niczemu się nie poddaje…nawet mojemu wrednemu humorowi! Codziennie pyszny obiad, wino i świece na stole…nawet jeśli serwetki nie pasują do obrusa a szklane świeczniki trochę woskiem upaćkane!