Witam wszystkich w nowej odsłonie starego bloga! Buty przed drzwiami zdejmować należy należy bo się nasprzątałam trochę. Herbata? Kawa? Ciastko? Zapraszam!
Czasem w życiu tak jest, że potrzebujemy pomocy. Jak niedomagamy fizycznie, wybieramy się do lekarza, jeśli szwankujemy psychicznie, szukamy pomocy gdzie indziej. Czasami wystarczy rozmowa z przyjaciółką, która popatrzy na problem z innego życiowego kąta, zada niewygodne pytania i jak mamy szczęście, pomoże znaleźć rozwiązanie. Czasami trzeba pójść dalej i wywalić swoje flaki przed kimś, kto się wewnętrznymi flakami zajmuje zawodowo. Kiedy mamy problem z cieknącą rurą, dzwonimy po hydraulika, kiedy włosy za długie, idziemy do fryzjera, kiedy wody płodowe odchodzą, dzwonimy do położnej, a kiedy śmierć w oczy zagląda, biegniemy po księdza. Prawie w każdym polskim samochodzie dynda św. Krzysztof – tak na wszelki wypadek samochodowy. Kiedy zapodzieją się klucze lub dokument jakiś ważny, wznosimy nasze wołania do św. Antoniego, kiedy bolą nas dziąsła do św. Apolonii, a kiedy szczęśliwie jesteśmy młodymi dziewicami pomocy szukamy u Agnieszki Rzymianki (nie wnikam jakiej pomocy). Kiedy sprawy nie mają się ciekawie i kiedy brakuje żywych pomagierów czy świętych patronów, zostają jeszcze instancje wyższe, do których z byle czym zwracać się nie wypada. I tutaj do koloru, do wyboru i żeby nie wszyscy do jednego bo ciasno się robi. Jest hinduski Brahman i jego boscy koledzy, Jezus, Buddha, Allah, Bogini słońca Amaterasu i zastępy świętych krów, węży, ptaków i wszelkiego zwierza innego. Wszystkie te postaci są dla nas! Modlimy się do nich, składamy ofiary, przeklinamy nieprzyjazne a bratamy się z przychylnymi nam duchami i wtedy gdy potrzebujemy pomocy lub wsparcia i wtedy gdy jesteśmy wdzięczni za dobrodziejstwa nam dane. Wszystkie te postaci służą również jako rzeźbiarze losu, architekci przeznaczenia naszego. Zawsze można powiedzieć, że Bóg tak chciał, stało się za sprawą świętego drzewa prawdy czy kierował nami anioł stróż. Wydaje się, że każdy z nas potrzebuje jakiegoś przywódcy duchowego, czegoś potężniejszego niż my sami, kogoś, komu można zawierzyć nasze nadzieje i obawy, kogoś kogo można winić za nieszczęścia i dziękować za wszelakie ziemiopłody. Tak się wydaje…ale czy tak naprawdę jest?
Pewien filmowiec z Nowego Jorku, podróżnik i poszukiwacz duchowy przeprowadził bardzo ciekawego eksperyment społeczny. Postanowił przeistoczyć się w hinduskiego guru – Kumaré i udowodnić, że wiara w przewodników duchowych, w nadmożliwości ludzkie mentorów religijnych często uznających siebie jako wcielenia boskie, to ślepa wiara we własne wyobrażenia o tej osobie, a czasem dowód na głupotę osoby weń wierzącej. Zaserwował siebie jako placebo religijne (niestety nie ja wymyśliłam te określenie, a Washington Post) dla osób poszukujących odpowiedzi na ważne życiowe pytania, potrzebujących pomocy, przewodnictwa życiowego i wsparcia. Film przez jakiś czas jest totalną ironią zagubionego społeczeństwa i trochę w podły sposób pokazaniem, jak ze wszech miar potrzeba nam kogoś do naśladowania i jak łatwo dajemy się nabić w butelkę. Jednak podczas swojego eksperymentu autor niepostrzeżenie zaczyna pomagać ludziom, zaczyna mieć na nich pozytywny wpływ i naucza ich jak znaleźć w sobie guru, jak pomóc sobie samemu, jak szukać i znajdować odpowiedzi, jak utrzymać się na powierzchni, jak żyć! Nadchodzi też dzień wyjawienia swojej prawdziwej tożsamości i reakcji uczniów i hołdowników guru. Jak sam mówi o swoim filmie, to film „o największym kłamstwie (…) i największych prawdach (…)”. Polecam, naprawdę wszystkim polecam!
Moja niewierząca przyjaciółka powiedziała kiedyś, że zazdrości wierzącym. Bez wiary człowiek zostaje sam, sam podejmuje decyzje, sam jest za nie odpowiedzialny, sam ponosi konsekwencje, czasem gorzkie. Sam też za wszystko się obwinia. Jest także jedynym adresatem swoich sukcesów, odbiorcą szczęścia i sobie tylko zawdzięcza powodzenie. Wie ponadto, że ma w sobie siłę i moc do dalszego życia i zmian na lepsze. Z Bogiem czy bez, z Dalai Lamą, Jezusem czy sami z sobą, jestem pewna, że mamy więcej „niebieskiego światła” w sobie niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.
Ladny blog! Ale mam jedna poprawke: ten filmowiec, Vikram Gandhi („Kumare”), pochodzi z New Jersey, a nie z Nowego Jorku.
A dziękuję i wiem dlaczego chcesz żeby był z New Jersey :-). Rzeczywiście, jest z New Jersey ale edukację kończył w NY.
Fajnie. Działa i Dobrze