Jedna z moich ulubionych blogiń opisała ostatnio swój wypad to miasta…Pomyślałam, a co? My też w miasto pojechalim to i pisać będziem! Wprawdzie okoliczności inne i towarzystwo całkiem nie miejskie ale przynajmniej swoim środkiem transportu się wybraliśmy.
Kiedy w Garmisch pada deszcz, a wszystkie ręczniki i włosy, nawet po kilkakrotnym ich umyciu, walą chlorem z naszego i ze wszystkich ościennych basenów, czas wyruszyć w miasto. Normalnie do miasta nie jeździmy z kilku powodów, ale główny to konieczność opuszczenia Garmisch! Kto zdrowy na umyśle chciałby rezygnować z tego piękna go otaczającego i pojechać postać trochę w korkach, nawdychać się spalin i obkupić się w najprawdopodobniej niepotrzebne frolki-lolki? Mam jednak podejrzenie, że pracownicy biura promocji Monachium przekupili Pana od Pogody, który to zesłał na Garmisch pięć dni deszczu i tym sposobem zmusił mieszkańców do wyjazdu. Co osiem tygodni Chris zabiera Kasię do szpitala do Monachium, a ja w domu, z telefonem w ręku czekam na dobre, i tylko dobre, wieści. Jeździ Chris bo mniej panikuje i Kasia przy nim jest znacznie spokojniejsza, ale też dlatego, że lepiej ode mnie parkuje przy krawężniku.
W piątek do Monachium pojechaliśmy pełnym składem. Najmniej była zadowolona sama przyczynodawczyni wyjazdu do miasta, która nie zgodziła się na przebywanie w sali szpitalnej całej rodziny bo „będzie jak w tych głupich amerykańskich filmach, że cała rodzina siedzi przy łóżku umierającego”. Czarny humor dziecka numer jeden kwitowałam wyjątkowo spontaniczną i nieszczególnie przemyślaną miną i zdecydowaliśmy, że będziemy się zamieniać. Janek i Chris poszli na poranny spacer po wielkim mieście, a ja umościłam dziecko na wygodnym (to nie cyniczna uwaga) łóżku szpitalnym, przypięli do niej trzy kable i jedną kroplówkę, podłączyłam laptopa spuchniętego od filmowych nowości i przyszli panowie. Jasiek wie o chorobie siostry i mówiłam mu wiele razy jak wyglądają te wlewy, ale pewnie jedyne co zapamiętał, to moje pytanie po każdorazowym przyjeździe Kasi ze szpitala: „Który film podobał ci się najbardziej?” Postanowiliśmy więc, że pierwszy film obejrzą razem. Janek szpitalem był przerażony! Kaśka w niebieskiej pościeli, z wystającymi kabelkami, wokół łóżka monitory, w łóżku obok taki sam nieszczęśnik, na piętrze niżej, które mijaliśmy wchodząc po schodach, podpierając się kroplówkami spacerowały dzieci w czapkach i z podkrążonymi oczami. Przed budynkiem bawiły się dwie zabandażowane dziewczynki z chirurgii twarzy i szczęki i ciągle rozlegał się płacz jakiegoś kłutego w pokoju obok malucha. Wieczorem zapytał mnie, czy Kasię boli…bo nie chce siostry pytać, żeby nie było jej przykro. Na szczęście Kasię nic nie boli…
Podczas gdy Jaś coraz szerzej otwierał oczy na rzeczywistość szpitalną, ja poszłam zobaczyć jak wygląda miejski świat! Oj, jak stymulująco…ile kolorów, zapachów i zobaczysk różnego rodzaju. Okazuje się, że ubrania w sklepach i na ludziach nie muszą być z materiału sofshellowego, przepuszczającego powietrze i odprowadzającego wilgoć, dodatkowo umożliwiającego swobodne poruszanie się, mającego stuletnią gwarancję, uniwersalny kolor czarny, szary lub beżowy i kosztować dwie przeciętne pensje. Okazuje się, że buty mogą być koloru fuksji i na dodatek z kokardką, albo jak kto zaszaleć ma ochotę, z kwiatkiem tarzającym się po chodniku. Można nosić bardzo niewygodną torebkę, która na ramieniu nie chcę się ostać, a jak ją w dłoni trzymać, to się o asfalt gorący ociera. Można nosić wysokie obcasy, stos splątanych chust pod szyją, trzy naszyjniki różnej długości, dwieście bransoletek, prowadzić przed sobą wózek z sześciomiesięcznych mężczyzną w marynarce i krawacie, palić papierosa i rozmawiać przez diamentową komórkę. Przysiadłam sobie zażerając aksamitną brzoskwinię i tak się przyglądam i dostosowuję się. Aż tu mnie poczęstował ulotką reklamową nastolatek z nagim torsem zapraszając do jakiejś czarnej jamy, z której wydobywały się decybele straszne i powalający zapach perfum. Oddaliłam się pośpiesznie. Uspokoiłam się nieco na targu z francuskimi serami, włoskimi makaronami i…rzekomo polskimi ogórkami. Ogórek domowej roboty – było napisane i pani podała mi zawinięty w papierek ogórek. Pomlaskałam, grzecznie się skrzywiłam i kupiłam oliwki…rzekomo greckie.
Zamieniłam się z chłopakami i obejrzałam z Kasią edukacyjny film „Juno”– na wypadek gdyby chciała zajść w ciążę w najbliższej przyszłości. I znów się zamieniłam z Chrisem zabierając tym razem Janka na przygodę w mieście. A w nagrodę za dobrze przyjętą truciznę do krwioobiegu, po pięciu godzinach, zabraliśmy też i Kasię na miejski spacer. Janek miasta nie lubi, zainteresowałam się pijakami w parku i sklepem Apple, gdzie wybrał dwa modele laptopów, które potrzebne mu są od zaraz (jeden do pisania swojego bloga, a drugi na Mount Everest). Kasię miasto ciekawi, ona obserwuje, komentuje ubiór i zachowanie ludzi, wącha każde perfumy w sklepie, dotyka każdego sweterka, spróbuje każdego sushi z ulicy i ogórka pseudo-kiszonego w papierku.
Do domu przywieźliśmy dwa sweterki z Zary i bochen francuskiego chleba, przy zakupie którego udało mi się z Francuzem zamienić kilka słów po…włosku! Języki mi się pomyliły! Prawdopodobnie z powodu nieznajomości obu. Chleb, popijając czerwonym winem, zjedliśmy z wdzięcznością, dziękując Najwyższemu, że Kasi znów się udało, a do miasta znów za osiem tygodni pojedziem!