Niemiecki psycholog William Stern definiuje inteligencję jako umiejętność adaptacji do nowych warunków. W takim razie, przepraszam państwa, że tak od razu, w trzeciej linijce, ale…inteligenta jestem niesłychanie! Do zmian adaptuję się szybko!
Takie zmiany pogodowe na przykład…
Rano jestem na trzech tysiącach metrów, na nartach. Wysłany futerkiem kask, rękawice, oddychająca, lecz nie przepuszczająca bielizna, gogle z chroniącą przed zimnym powietrzem gąbką i skarpety utrzymujące stałą temperaturę stóp! Po południu stoję na bosaka na balkonie, w bikini i drę się na dwóch półnagich dziewięciolatków żeby nie kopali gumowego konika sąsiadki!
Zmiany bliższego otoczenia też łykam…
W walce z depresją marcową posłużyłam się pędzlem i farbą. Mam pokój w dwóch kolorach. Jeden kolor – super, drugi – tragedia! Miał być spokojny, stonowany fiolet, na którym to kolorze nasza wielka mapa wyglądałaby dostojnie i zachęcająco. Teraz zieleń stepów syberyjskich żre się z jaskrawym fioletem i jeśli do czegoś zachęca, to tylko do pozbycia się z żołądka ostatniego posiłku. I co? Nic! Siedzę w tym ametystowym fiolecie i się adaptuję!
Zmiany (teoretyczne) dalszego otoczenia, w małym palcu mam…
Gdyby ktoś chciał się przenieść do Stanów i szukałby swojego miejsca na amerykańskiej ziemi, dobrej szkoły i domu, zapraszam do mnie! Znam chyba wszystkie okręgi szkolne na wschodnim wybrzeżu, w Kalifornii, na Hawajach i na Alasce. Wiem jak daleko jest z każdego miejsca w Stanach do najbliższego wyciągu narciarskiego, lotniska międzynarodowego i do najbliższej siedziby Polonii. A jeśli ktoś Stanami gardzi, a nie straszne mu wyzwania, na pamięć znam moskiewskie osiedla dla pracowników ambasady, znam nazwisko nauczyciela czwartej klasy w moskiewskiej szkole międzynarodowej i imiona dzieci pani woźnej…Jestem gotowa na każdą zmianę, każdą ewentualność, na każdy klimat i każdą odległość.
Na własne potrzeby wymyśliłam też adaptację do „niezmian”… i tutaj nie idzie mi już tak dobrze…
Jak tu się przyzwyczaić do tego, że NIC się nie zmienia, że każde święta w Garmisch wydają nam się ostatnie, że każde wakacje trzeba spędzić intensywnie biegając po wszystkich wzniesieniach, bo to przecież ostatnie nasze wakacje w Alpach? Ktoś mógłby powiedzieć, że to całkiem zgodne z carpe diem, „żyj jakbyś jutro miał umrzeć” i takie tam…ale bez kitu, ileż można łapać każdy dzień? Mam już pełny wór dni i zakwasy od łapania. I NICZEGO nie można zaplanować, bo pewnie nie będzie nas tutaj w maju, wrześniu, styczniu…Bez sensu kupować nowy dywan, malować przedpokój, sadzić kwiatki na balkonie… Bez sensu szukać pracy, prać zasłony i zaprzyjaźniać się…Jak tu się zaadaptować do niekończącej się „niezmiany” i wyczekiwania na kolejny krok? Noga moja obuta, podniesiona i tylko czekam na kierunek marszu i rozkaz…i tak czekam dziesięć lat…
Nie znoszę czekania i życia w niepewności, ale jeszcze bardziej nie lubię nagłych, nieprzewidzianych zmian.
Lat temu naście, niecałe pół roku po tym jak kupiliśmy dom w UK i jak w końcu zaczęliśmy myśleć o osieleniu się na tym skrawku ziemi, w czasie wakacji w PL mój mąż odebrał telefon (gdzieś na Suwalszczyźnie, mam nawet zdjęcie jego rozmawiającego) z wiadomością – może pan już nie wracać do pracy, już pana tu nie chcemy. I tak w ciągu dwóch miesięcy musieliśmy zwinąć cały dobytek, sprzedać dom, samochód, ja musiałam skończyć kursy nauczycielskie i wynieść się na drugi koniec świata. A tyle mieliśmy jeszcze planów w UK …
Jak zawsze życzę Ci by „next stop” wkrótce był znany.
Rozbawiłaś mnie niesamowicie tym „Ile można łapać każdy dzień?” :))))