Totalnie subiektywny wpis, generalizujący i niesprawiedliwie oceniający, stereotypowy do granic możliwości. Wszystkie postaci są prawdziwe, sytuacje opisywane się zdarzyły, a doświadczenia osobiste i autentyczne… wolnoć Anko na swoim blogu…
Czy lepszy jest wiecznie marudzący i narzekający Polak, czy szczęśliwy Amerykanin z przerośniętym ego? Zależy gdzie. W łóżku pewnie ten drugi, szczególnie jeśli przerośnięty. W banku, na poczcie i w urzędach wszelakich tym najbardziej ten drugi. Mało mnie obchodzi, że Polakowi, czy Polce za ladą, czy biurkiem w małżeństwie się nie układa, na wakacje nie starcza, czy teściowa się właśnie wprowadziła. Kocham amerykańskie powierzchowne szczęście w miejscach użyteczności publicznej. Gęby roześmiane od ucha do ucha, pozdrowienia wykrzykiwane od drzwi, subtelny i nieszczery komplement pod adresem kiczowatej torebki, czy denerwującego ich w głębi ucha akcentu. Uwielbiam szczerze brzmiącą chęć pomocy, altruistyczne, wydawać by się mogło, porady i z głębi duszy wyrażaną nadzieję na kolejne spotkanie. Nawet na pogotowiu. Całej Europie by się przydał taki amerykański kursik obsługi klienta. Ja nie o tym…
Ci Amerykanie, o których wyżej zabierają to syntetyczne zadowolenie zza biurek i taszczą ze sobą na przerwę na lunch, na spotkanie z ludźmi, których nazywają swoimi przyjaciółmi, do knajpy na szczere, babskie spotkania, na pogaduchy sąsiedzkie. Nawet nasi bliscy znajomi w, wydawać by się mogło, szczerych rozmowach, twierdzą, że osiągnęli najwyższy poziom szczęścia. Kochają swoją pracę, mimo, że ją właśnie stracili, uwielbiają swojego szefa, mimo, że wszyscy wiemy, że na każdym szefie można choćby jednego psa powiesić. Są zdrowi, mimo, że walczą z nowotworem, a amerykańska opieka medyczna jeszcze im ze dwa dołoży zanim odejdą w spokoju. Mają najmądrzejsze dzieci, z najlepszymi wynikami w szkole, odbierające w każdą sobotę plastikowe puchary za udział i zwycięstwo ma się rozumieć, w pięciu sportach na raz. Byli na najlepszych w życiu wakacjach (co roku najlepszych w życiu ma się rozumieć) mimo, że lało przez cały tydzień i wszystkie muzea były zamknięte. Spędzili najcudowniejsze i niezwykle wartościowe sześć godzin w samochodzie z dwójką małych dzieci. I komu taka ściema? Dobrze wiem, że sześć godzin w samochodzie z unieruchomionymi maluchami to koszmar najgorszy. No chyba, że się dzieci zahipnotyzuje techniką albo nakarmi aviomarinem. Megalomańskie zachwyty nad swoimi osiągnięciami, czy to na siłowni, na basenie, czy przy garach. Nigdy żadnej porażki, żadnej obsuwy, zmęczenia, poddania się, tymczasowej zlewki. Niby to taka strategia radzenia sobie, że skupianie się tylko na pozytywach pomaga przetrwać słabsze chwile. Nie jestem tego taka pewna. Statystyki dotyczące zażywania leków antydepresyjnych oraz ilości i różnorodności terapii pomagających przetrwać kolejny dzień nie potwierdzają teorii o narodowych hurraoptymizmie. Wolę przyjaciółkę, co mi się w słuchawkę, czy w email wyryczy, że życie ją czasem przerasta, pieniędzy i ochoty na wszystko brak, dzieci z klasy do klasy nie przechodzą i cycki sflaczały.
Siedziałam któregoś dnia w nieskazitelnie czystym i udekorowanym przedwcześnie jesiennie, spłaconym w dniu zakupu domu, przy równo palącym się kominku, z lampką dobrego wina. Słuchałam przez kilka godzin o szczęściu, osiągnięciach w pracy i w rozwoju osobistym, o duchowej harmonii, urozmaiconej diecie, świetlanej przyszłości dzieci i znaczeniu życia w szczerości, wiarygodności i w prawdzie z samym sobą… I przypomniał mi się pewien, bardzo podobny wieczór w skromnym mieszkaniu w Garmisch, kiedy to z powodu przedłużonej rozmowy połamane zostało dziecięce krzesełko żeby dołożyć do kominka, przy butelce domowej pigwówki marudząc, narzekając i pocieszając się nawzajem. Gospodarzami, szczerzy, autentyczni, nieudawani Polacy. I wtedy wróciłam do domu o wiele szczęśliwsza…I tak wolę…
Wiesz co, tak sobie myślę, że żadne przegięcie w którąkolwiek ze stron dobre nie jest. Byłam w Ameryce i z jednej strony mnie to denerwowało, to zakłamanie, że wszystko jest OK, skoro nie jest a z drugiej pozazdrościć optymizmu. Teraz mieszkam w Anglii jest podobnie, ale nie aż tak jak u Amerykanów. Mi w Polakach brakuje nie tylko optymizmu, bo niektórzy go mają jak serdeczności. Tu wszyscy się przepraszają, pytają czy wszystko w porządku…A my tylko narzekamy …
AniaG, zgadzam się, że przegięcia są najgorsze…Ja też uważam, że my Polacy czasami za dużo narzekamy, chociaż wydaje mi się, że to się trochę zmienia (nie że nie ma na co narzekać, oj nie…tego zawsze pod dostatkiem). Amerykański optymizm uwielbiam tylko w szczerych dawkach, a tego mi brakuje właśnie, tych szczerych dawek.
Przypomniał mi się jeden wieczór w mieszkaniu w Garmisch, kiedy to z powodu przedłużonej rozmowy zostały połamany ewentualny tusz na rzęsach (?) przy butelce domowej śliwkówki, marudząc na tych i tamtych, narzekając i pocieszając się nawzajem, polskie dusze się poznawały…
Ela, ja też bardzo dobrze pamiętam ten wieczór…takich się nie zapomina. I wystarczył maleńki kawałek podłogi, nie?
Na narzekanie!! Pewnie!!!
Na narzekanie!!! Pewnie, że wystarczył!! 😉
Skutkiem zycia uczuciowego Dyni duzo przestaje ostatnio w towarzystwie amerykanskiej au-pair. Duzo za duzo.
Bombarduje mnie miloscia, jej szklanka nigdy nie jest pusta, zawsze sie z niej wylewa z chlupotem, po kwadransie rozmowy o tej otaczajacej mnie dookola prospericie mam ochote powiesic sie na sznurowkach.
Nie daje rady. Z tym trzeba sie urodzic.
Ale… kilka dni temu na francuskim placu zabaw dopadli nas mlodociani Australijczycy. O bogowie, dwoch kurdupli w ciagu pieciu minut opowiedzialo mi WSZYSTKO! Moge cytowac, w co byli ubrani trzy lata temu na siedemdziesiate urodziny dziadka. Do Europy przyjechali na trzy miesiace zwiedzac i WSZYSTKO im sie podoba. Zaczeli nawet wymieniac, co konkretnie…Troszke zaczela mi latac powieka, myslac, ze jesli dziateczki takie ekstrowertyczne i nadczynne werbalnie to zaraz sie za nimi przywloka rodzice ze swoimi pelnymi szklankami. I co? Rodzice przyszli, potraktowali mnie jak potencjalna porywaczke dzieci, choc przysiegam, ze to ja bylam zakladniczka elokwencji ich progenitury! W zyciu nie widzialam takich ponurych Australijczykow! :-))) Slowem, bywaja mutacje.
O! Amerykańska au-pair? Mam nadzieje, że Dynia się odkocha, bo możesz ze szczęścia zejść. A co do słuchania, to życzę ci dużo silnej, przyziemnej, polskiej woli! A rodzice australijscy może jeszcze w podróżach do Stanów nie dojechali, dzieci przodem!
Dziekuje Aniu.
Bardzo proszę Elu!
1) sflaczaly mi cycki!!!!!( korzystam z okazji bo na co dzień nie mam sie z kim podzielić odkryciem…:D)
2) czy wy będziecie gdzieś na nartach? W sensie wybieracie sie? Macie plany??
beata…
1) u mnie? żeby tylko cycki :-)…
2) mamy plany w grudniu. a co?
Ponieważ mieszkam w Stanach, to mogę potwierdzić i podpisać się pod każdym słowem. I mimo tej łatwości życia, tego uśmiechu i pragmatyzmu na każdym kroku, ja też wolę spalić ostatnie w domu krzesło i wypić ostatnie, nawet lekko skwaśniałe wino, po którym rano przyjdzie kac; ale przy Takiej właśnie rozmowie, która dotyka tych najgłębszych i najważniejszych emocji…jeżeli czegoś na prawdę mi brakuje to właśnie tej autentyczności i tych emocji, których chyba nie da się wykrzesać, żyjąc w tym ułożonym, działającym i niezmiernie perfekcyjnym świecie. To krzesło iskrzy mi w pamięci, odkąd pierwszy raz przeczytałam ten wpis i za każdym razem kiedy myślę o takich rozmowach to wraca ono jak idealny obraz tych wszystkich wspaniałych rozmów…śmiesznie, że można tak czuć doświadczenia, których nigdy się samemu nie przeżyło. Ale po prostu trafiłaś w jakiś idealny punkt:) :*
Isiakk, bardzo dziękuję ci za ten piękny komentarz. Dla mnie to krzesło to również symbol takiej autentyczności i szczerości. Jeśli czyta to była „mama” krzesła, pozdrawiam Magda :-)!