Góry Stodołowe

Zazwyczaj po przeciwwymiotnej tabletce, którą biorę przed podróżą do domu, w Starokrzepicach, koło piątej rano nic nie jest mnie w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, nic nie jest mnie w stanie wkurzyć a tym bardziej rozśmieszyć. Żyję wtedy w dziesięciogodzinnym półśnie i się nauczyli żeby mnie w takim stanie zostawiać. Okazuje się jednak, że własny mąż, w dodatku kierowca przebija wszelkie dawki leków. Zatrzymaliśmy się gdzieś na wysokość Wrocławia i widzę przede mną jakieś pagórki więc głośno się zastanawiam jakie to góry. Chris na to po polsko-angielsku: ”To pewnie są STODOŁOWE Mountains!” Tak więc kochani, mamy nowe, krótkie bo pagórki były dwa pasmo górskie pod Wrocławiem!

No więc jesteśmy w domu! Pierwsze kilka dni to sprzątanie, rozpakowywanie, pranie i zachwycanie się nową lodówką i nową łazienką. Łazienka już prawie dopieszczona, z pięknymi brązowymi koszami i figurką Buddy tuż obok ubikacji więc i wypróżnienia wszelkiego rodzaju jakieś takie uduchowione i oko znudzone siedzeniem nacieszyć można. Lodówka piękna, czarna, błyszcząca ale przede wszystkim większa. Wreszcie dzieci nie muszą wybierać „lodów tygodnia”. Możemy zaszaleć i kupić dwa opakowania lodów i jeszcze miejsce jest na szpinak! Szał po prostu!

Florystyczny szok przeżyłam kiedy wyszłam na balkon. Jeszcze nigdy balkon nie był tak piękny, kwiaty kwitną jak zwariowane, zioła bujne, zielone i pachnące, glicynia osiedliła się na dobre na balkonie i pnie się jak szalona. Od dzisiaj Chris zajmuje się balkonem! Kilka ostatnich wieczorów przesiedzieliśmy do późna wśród tych kwiatów, ziół i świeczek i było cudownie…ani jednego komara, ani jednej muchy…

Jeszcze nie zdążyłam zebrać myśli i przeanalizować pobytu w Polsce więc trochę nieuczesane myśli…Na pewno wreszcie czułam się potrzebna kiedy mama była w szpitalu i później po jej powrocie. Pewnie dlatego, że nie pracuję i dzieci, z racji wieku i dzięki Bogu większej samodzielność, też mnie mniej potrzebują, czułam się doceniona szczególnie przez tych, którzy beze mnie dosłownie by nie przeżyli…Pies, koty, kury…chociaż jedna kura i tak była zeszła mimo, że się nią opiekowałam. Mama czuje się coraz lepiej i niech tak zostanie. Czyli, że Starokrzepice home – odfajkowane pozytywnie!

Pozytywnie należałoby ocenić również stan mojego Achillesa a to dzięki rehabilitantce Madzi, do której biegałam ile tylko się dało. Magda, jeszcze raz, dzięki. Dzięki jej zabiegom blizna jest znacznie mniej rzucająca się w oczy, nie mam żadnej już opuchlizny i stan mojej nogi jest generalnie lepszy.

Niestety nie mogę tego powiedzieć jeśli chodzi o kategorię „przyjaciele i znajomi”. Z kilku powodów…Po pierwsze, z racji mojej roli pani na zawodziańskich włościach i skróconego pobytu w Polsce, nie miałam czasu i możliwości spotkać się ze wszystkimi, z którymi chciałam się spotkać i którzy chcieli się spotkać ze mną. Szkoda bo zawsze miło pogadać i posłuchać, pośmiać się a czasem i popłakać. Nie odwiedziłam Table Mountains w tym roku a lubię i to bardzo, nie pojechałam zobaczyć Żoliborza i nowego mieszkania Uli, nie pojechałam na spływ kajakowy z Pidzikami i nie odwiedziłam sopockich przyjaciół moich. Ale cóż…czasami tak się zdarza jak się zdarza i nie można nic na to poradzić…Poza tym jest mi smutno i przykro, że wielu znajomych i przyjaciół, z którymi rozmawiałam i o których słyszałam ma kłopoty…a to zdrowotne, a to finansowe a to rodzinne czy partnerskie…Smutne to bardzo bo te ostatnie to jedyne gdzie czynnikiem rozpieprzającym jest człowiek i jedyne, na które teoretycznie mamy wpływ, teoretycznie można naprawić. Wiem ze swojego doświadczenia, że to jest bardzo trudne a czasem wydaje się niemożliwe ale TEORETYCZNIE do zrobienie, nie? To mnie smuci najbardziej, że nie potrafimy być szczerzy wobec siebie, rozmawiać ze sobą, szanować się…Czasu brak? Czy może chęci? A może motywacji? Albo umiejętności rozmowy na przykład? Pewnie wszystkiego po trochu…

Jako przeciwwagę do tych smuteczków muszę wspomnieć o wizycie naszej jedynej, u Jacka i Gosi w Nowym Targu. Rodzina się rozrosła i zdynamizowała się bardzo od ostatniej wizyty a to za sprawą mojego chrześniaka. Michaś porusza się z prędkością światła, torami nieprzewidywalnymi więc wszyscy dookoła mają wyostrzony wzrok, uszy postawione na baczność i mięśnie nóg i rąk zawsze gotowe do nagłych skoków, biegu i łapania w locie delikwenta lub przedmiotów przez niego rzucanych. Mam nadzieję, że wszystkim (nie tylko Miśkowi) to na zdrowie wyjdzie. W Nowym Targu zjedliśmy górę najlepszych na świecie lodów (mówię to ja – nielubiąca lodów), pojechaliśmy do Zęba (czy Zębu) – najwyżej położonej wioski w Polsce gdzie znaleźliśmy stado prześlicznych owiec. Nasze owce nie łażą samopas i nie można się z nimi tak spoufalić a zębowskie i owszem, pogadaliśmy z bacą, zrobiliśmy zdjęcia a Jasia koszulka stała się nawet kolorowym deserkiem dla jednej z nich. Nie mogłam się powstrzymać i widziałam Pannę Maple, Chmurkę, Wrzosowatą, Otella i innych bohaterów Sprawiedliwości Owiec. Super! Poszliśmy też do wąwozu Homole – super fajna wycieczka dla dzieci…żeby tylko jeszcze nie straszyli atrakcjami typu kłady po 50 złotych za 5 minut czy trampolina po 8 złotych za 3 minuty i nie wkładali do ust gofrów posypanych  oscypkami podanych na skórach baranich w wyszywanych ręcznie kierpcach…tragedia! Przepłynęliśmy też przełomem Dunajca i to się dzieciom bardzo podobało. Jasiowi najbardziej bo niezwykle małomówny flisak pozwolił mu „poprowadzić łódź” i powymachiwać tym ważnym kijkiem.

I jeszcze jedno fajne…choćby nie wiem co, kawa jest o 11.00 i ciasto musi być. Nie jakieś z kremem dziadostwo…drożdżówka musi być!

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s