Na pół gwizdka

Kiedy się ma zdiagnozowaną przez siebie depresję to nikt na ciebie nie zwraca uwagi. Można się zapić na śmierć, utonąć we łzach własnych ale jak się nie ma papierka od lekarza, współczucia ani widu ani słychu. A pseudodepresja i przeziębienie kobiece to dopiero powód do nie użalania się nad sobą i do wybicia sobie z głowy jakiekolwiek pomocy. Przeziębienie kobiece wiadomo co, prawda? W odróżnieniu od przeziębienia męskiego (nasopharyngitis masculinum) kiedy to jednostka czuje się tak źle, że do pracy absolutnie się nie nadaje, taki osobnik kładzie się w ciemności, przykrywa kocami, prosi o różne rzeczy jak wodę, leki, herbatkę różaną z sokiem malinowych i odrobiną miodu, żeby cicho było, żeby dzieci sprzedać, postawić bańki i stopy pomasować gęsim smalcem. Te symptomy znam z opowieści bo mój prywatny chory zamyka się w pokoju na 24 godziny i pije sok grejpfrutowy (nota bene bez względu na rodzaj choroby) i tyle ale i tak przebieg choroby jest znacznie cięższy niż jak się mniema łagodniejszy wirus „femininum”. W tym przypadku pacjentce wolno zaledwie wspomnieć, że ma dreszcze, że ją wszystko boli i że ma gorączkę. Pozwala się pacjentce w niektórych przypadkach wypić w biegu herbatę (już bez soku i miodu bo czasu nie ma), połknąć zabójczy Gripex, który pozwoli pacjentce dobiec w podskokach i z uśmiechem do wieczora. W nielicznych, cięższych przypadkach, można pacjentkę szybko przytulić, wypowiedzieć słowa zrozumienia (nie użalając się nad nią zbytnio) lub pocałować w czoło zatrzaskując za sobą drzwi w drodze do pracy.

No więc na lekach i na pół gwizdka przeżyłam ten tydzień. Nie mam siły żeby umyć włosy rano bo każde schylenie się to jakby ktoś walił mi młotkiem w czoło więc zakładam cekinowy beret i wprowadzam modową konsternację: „Co, już czapki?” Nie noszę spódnic bo nogę zdołałam ogolić jedną z tego samego powodu co wyżej. Nie ma co nakładać makijażu bo spłynie wraz ze śluzem wydobywającym się intensywnie z nosa i łzami płynącymi z zaczerwienionych oczu. Wargi popękane więc szkoda na nie kłaść drogi błyszczyk, wazelina i wio! Do tego cekinowego beretu czarna kurtka sportowa bo najcieplejsza. Dzieci w szkole odwodnione bo pomyliłam soki w lunchowych pudełkach i Kasia po jabłkowym miałaby biegunkę a Jaś czerwone policzki po pomarańczowym. Makaron na lunch niedogotowany bo osłabione ręce upuściły i zbiły minutnik. Po odkurzeniu mieszkania musiałam się przebrać bo byłam zupełnie mokra, zapomniałam listy na zakupy więc wróciłam prawie jak Chris z zakupów – zamiast marchwi, podpaski! Ok, zaczyna działać Gripex to polecę do szkoły pomóc na lekcjach. Tutaj trzy godziny w miarę normalności za to ze skręcającymi bólami brzucha po Gripexie a potem spadek formy czyli…do roboty. Ugotować zupę dzieciom – żeby tylko dodać jajko do pomidorowej tak, żeby farfocli nie było widać. Prasowanie i para, z żelazka, która powinna udrożnić drogi oddechowe…pobożne życzenie. Po dzieci a potem zaczynam zmianę na taksówce, Janka na piłkę, zagapiłam się i zawiozłam go do kolegi, Kasia do H&M na zakupy przedwycieczkowe…bardzo trudno jest się powstrzymać od uduszenia niezdecydowanej nastolatki jak się ma 38 stopni gorączki, zatkany noc a tu Justin Biber drze się jak wściekły i sztuczne oświetlenie sprawia, że wyglądam jak bohaterowie Zmierzchu. No nic, majty i skarpety kupione, nawet nie przeszkadza mi, że beznadziejny kolor i że za duże. Jaśka z piłki odebrać, pół godziny za późno bo szukałam mojego samochodu na parkingu (serio!), który jest w pomocnym kolorze czarnym i nie pipa jak nacisnę pilota. Obiad, ziemniaki niedogotowane ale to nic, zrobię puree, może nikt nie zauważy. Do ziemniaków…zgodnie z zasadami na pół gwizdka – ogórek kiszony! Dzieci ucieszone, że nie ma ryby ani sałatki! Chris zmywa więc szansa, że jedna rzecz będzie zrobiona porządnie dzisiaj a ja mam sprawdzić czy się Jasiek nauczył wstępu do Konstytucji amerykańskiej…ma on „melodię” i układ słów w linijkach jak modlitwa więc żebym się tylko nie przeżegnała na końcu.

I tutaj muszę przerwać i opowiedzieć o moich powtarzających się w szkole totalnie obciachowych wpadkach. Wiecie, na religii a potem za czasów krzyży w klasach modliliśmy się na początku dnia. Więc stanie na baczność i ruchy kończynami górnymi kojarzą mi się tylko z tym. W naszej szkole amerykańskiej na początku każdego dnia, dzieci wstają i z ręką na sercu recytują Pledge of Allegiance (Ślubowanie Wierności czy jakoś tak) do flagi i do ojczyzny. Wiele razy mówiłam to z nimi bo akurat zostałam chwilkę dłużej w szkole. Wiecie ile razy przeżegnałam się na końcu? Obora, że hej!

Na koniec Kasia prosi, żeby ją przepytać z biologii, przysypiam przy fascynującej opowieści o mitochondrii. Budzi mnie słodki pocałunek Chrisa (który w tym tygodniu ma dyżur i biega do pracy w nocy żeby wysłać gazetkę), że mam dwieście maili do odpisania, zeskanować indeks bo walczę z uczelniami o formalne wypisy ocen, przygotować lekcję na jutro, zadzwonić do pięciu osób, wypić lampkę wina (obowiązkowo!) no i na koniec upiec miętowe ciasteczka na wycieczkę Kasi. Ot i już!

Ale jest lepiej! Mam nadzieję, że od poniedziałku będę zdrowa i przestanę się już wreszcie wygłupiać i opuszczać się w swoich obowiązkach kury domowej. Amen.

A to jedno z ulubionych moich zdjęć…dobre kilka lat temu

JCO_photo20

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s