Na gówniany tydzień składa się zbiór małych i dużych, ważnych i mniej ważnych niepowodzeń, czyjaś uwaga albo nieuwaga, czyjś wredny komentarz albo takiegoż brak, a to się butelka oleju z oliwek strzaskała w kuchni na podłodze a to niechcący wsadziłam słoik z jogurtem do zamrażarki a to mi dziecko powiedziało, że z każdym dniem mój angielski jest gorszy a zaraz potem dodało, żeby się nie martwić, to ze starości…A to Kasi nauczycielka niemieckiego doprowadziła mnie do takiej migreny, że rzygałam jak kot pół nocy. I człowiek by się tak wymościł w tym gównie, wyśmierdział do porządku, wypaprał po pachy i zostałby człowiek w tym gównianym nieszczęściu na wieki. Ale oczywiście, bo pech człowieka nie odstępuje nawet na chwilę, pojawia się jakieś światełko w tunelu, jakaś radosna chwila, moment zadowolenia, sympatyczna osoba powie coś miłego i co z tym, do cholery zrobić? Trzeba by było jakoś zareagować, wypadałoby zareagować pozytywnie, stanąć na wysokości zadania i się uśmiechnąć czy pobyć chwilę szczęśliwym czy już totalny odjazd…przypomnieć sobie takie nieznane uczucie spełnienia…kurde, tyle roboty a tak spokojnie było…
Po nieprzespanej nocy (mojej i Kasi), migrenie dochodzącej do dziesięciu w skali Beauforta, ubrana na czarno, pod kolor humoru, poszłam rano do pani od niemieckiego…miałam 7 minut! Nauczona przez Chrisa dyplomacji (ha ha ha) zamiast powiedzieć jej co o niej myślę, zadawałam pytania, na początku każdego zdania dodawałam „what do you think about…” „this is how I (ja, pewnie nie mająca racji, głupia, brzydka, stara i z Polski) see it…”, „would you consider…”. Gdybym była Jacobem ze Zmierzchu to zmieniłabym się w dwa wilki naraz ale… zadzownił dzwonek, do klasy weszła przerażona Kasia, której obiecałam, że nie zrobię jej obory więc grzecznie się uśmiechnęłam i wyszłam. Piętnaście minut później dostaję email od pani, że mam rację i zrobi wszystko o czym mówiłam tylko, że okazuje się, że to wszystko było JEJ pomysłem nie moim i już dawno miała zamiar zrobić to, co ja zaproponowałam. A pies jej mordę lizał, że się tak wyrażę…chodzi o to, że dzieciaki mają lżej i jest prawdopodobieństwo (małe ale jest) że się czegoś nauczą. Matki Amerykanki podziękowały mi wylewnie i powiedziały mi, że mam Polish courage i że one by tak nie potrafiły. Poczułam się dumnie jak wtedy kiedy w liceum stanęłam w obronie kolegi Marcina i wygarnęłam pani od biologii, wszyscy mnie po plecach klepali i dziękowali a ja do końca liceum miałam przerąbane z biologii. Pewnie mam przerąbane u pani z niemieckiego (i niech tylko spróbuje się czepiać mojego dziecka to zaszantażuje bo pisze maile w czasie lekcji) ale Kasia jest ze mnie dumna a ja mam poczucie spełnionego obowiązku stawania w obronie słabszych.
To był czwartek a w piątek moja słowacka przyjaciółka wyciągnęła mnie na Zugspitze się powspinać. Może znacie to uczucie, że coś wydaje się blisko, łatwo i nie tak pod górkę? Ciekawe, że to zazwyczaj jest mylne uczucie, nie? Trudno wytłumaczyć tym, którzy na Zugspitze latem nie byli ale wspinaczka na taką ściankę przy której chodzi się trzymając metalowej liny, żadnych ścieżek, mnóstwo małych, ruchomych kamieni, które powodują mini lawiny przy każdym kroku. Podczas wspinaczki minęłyśmy trzy przestrzegające turystów znaki, które same się sturlały z tymi kamieniami. W końcu dotarłyśmy na szczyt, nie mam lęku wysokości ale nigdy w życiu tak się bałam stojąc nad prawie trzytysięcznym urwiskiem trzymając się liny na wysokości kolan! Dobra, zjadłyśmy mandarynkę na spółkę i teraz trzeba zejść…mojej kochanej przyjaciółce przypomniało się nagle, że miała operację kolana niedawno i ma trudności ze schodzeniem w dół. Pomógł nam jakiś zarośnięty alpinista i pokazywał gdzie stawiać nogę…uczucie cudowne, najcudowniejsze kiedy patrzyłyśmy na to wszystko z duuuużego dołu. Moja noga nie dała mi spać w nocy ale taki ból to sama przyjemności.
Dzisiaj przyjeżdża Chris i mamy polskie ognisko. Kasia po zastrzyku czuła się dzisiaj dobrze i nawet wyciągnęłam ją na spacer w góry, słaba ale nie wymiotuje…do przodu! Jutro pogoda ma być piękna więc wybieramy się do Austrii w góry! Od poniedziałku do czwartku jako wolontariusz będę prowadzić zajęcia z pisania w trzeciej klasie, tylko godzinka ale jaka radość moja…I jak tu się nie wkurzyć na tyle dobrego…a niech to gęś kopnie…
Lubię to zdjęcie bardzo…Kasi słońce świeci a za nią taki widok