Kasia współcierpiących sąsiadów w pokojach szpitalnych miała wielu. Był kilkutygodniowy, ciężko chory chłopczyk z zespołem Downa, którego mama zostawiła w szpitalu, bo i tak nie było dla niego ratunku, zostawiając przy łóżeczku swoje zdjęcia ze zdrowym bratem bliźniakiem. Nie mnie oceniać…chociaż co tam, niech ją ogień piekielny strawi! Była kulturowo interesująca muzułmańska mama, która musiała się strasznie napracować ściągając z twarzy i okręcając się na powrót szmatkami za każdym razem, kiedy otwierały się drzwi do pokoju. Podziwiałyśmy spryt i szybkość jej ruchów. Było też kaszlące dziecko, które dopiero po mojej dziesiątej interwencji zostało usunięte z pokoju, bo zagrażało mojemu dziecku, pozbawionemu prawie zupełnie białych krwinek. Mama się na mnie obraziła! Była też kilkunastoletnia dziewczyna, z którą Kasia, o dziwo, nawiązała kontakt…bardzo luźny, ale zawsze kontakt. Dziewczyna wyskoczyła z pierwszego piętra swojego domu, otrzepała ziemię z nocnej koszulki, znalazła pod doniczką schowany na wszelki wypadek klucz do domu, otworzyła drzwi, poszła do swojego pokoju i zasnęła spokojnie w swoim łóżku. Obudziła się rano ze złamaną nogą!
I to był tylko wstęp drogi czytelniku. Nie bez kozery jednak wspomniałam o szpitalnych łóżkach. Łóżko to wątek przenikający do kolejnej części mojej historii…i nie tylko łóżko zresztą…
Nasze dziecko numer dwa czasami przychodzi do naszego łóżka. Powodów jest kilka. Ma koszmary senne, niespowodowane oglądaniem telewizji, a makabrycznymi opowieściami siostry z pierwszego piętra o tym, o czym to się teraz rozmawia wśród pryszczatej młodzieży. Wtedy się Jasia przytula, w zależności od kondycji fizycznej matki (Chris ma zawsze wymówkę, że bez okularów nie widzi) zabiera się delikwenta do swojego łóżka, lub dopycha do naszego legowiska. Czasem ma katar i trudno mu oddychać. To się jakimś olejkiem eterycznym zleje poduszkę i śpi. Czasem podchodzi bezszelestnie i cichutko szepcze do ucha: „chyba będę wymiotował”. Wtedy niezależnie od kondycji fizycznej pcham nieprzytomnego do ubikacji, on wymiotuje, a ja przysypiam na miękkim dywaniku. Włosów nie trzeba mu podtrzymywać – ma krótkie. Ale kilka nocy temu przyszło nowe. Obudził mnie stojący w drzwiach Jan. Stoi i nic. Pytam co się dzieje. Jaś na to, że „musi iść do biura, na chwilkę”. Chris się ocknął, bo jak do biura, to tylko on przecież ma prawo. Potrzebę natychmiastowego pójścia do biura wyraził jeszcze ze dwa razy i dodał, że „potrzebuje jeszcze trochę czasu…kilka minut”. Oczy otwarte, twarz poważna. Ja znalazłszy się w nietypowej sytuacji, zadaję głupie pytanie typu: „Jasiu, boli cię coś?” „Chcesz siku?” „Położysz się obok mamy?”. Nic nie mówi, ale się kładzie po czym zaczyna przeliterowywać jakieś wyrazy. Jestem zbyt zdenerwowana żeby układać wyrazy w całość…zaczynam się zastanawiać co zjadł (ostatnio było o trujących grzybach w wiadomościach), jakie leki dałam mu na katar i co robił wieczorem…Dedukcja jest kluczem do wszystkiego. Jadł niewątpliwie pryskane pomidory i ogórki, soczewicę hodowaną przy autostradzie i ryż z łamiących prawa człowieka krajów azjatyckich. Czyli jak zwykle…Leki – same zdrowe! Wyciąg z południowoafrykańskiej pelargonii i krople rosy ze wschodniobawarskiej brzozy. Był z Chrisem na siłowni, opowiadał, że rzucali piłką lekarską. A może się rzucali. Pytam Chrisa czy ta piłka lekarska nie uderzyła go głowę? Nawet w ciemności widzę, że Chris puka się w czoło. A może odwodnił się jakoś ekstremalnie przy tym rzucaniu? Puk, puk. Nagle Jasiek zaczyna mówić w zupełnie niezrozumiałym bełkocie. W bełkocie pojawiają się pauzy przypominające kropki, opadająca intonacja sugerująca zadawane pytania i powtarzający się wzór bełkotów. „Sounds like a language” sugeruję Chrisowi, że to może jakiś system komunikacyjny. Może w tajemnicy uczy Jasia jakiegoś narzecza naszej Loisach. „It must be Parseltongue”, że nic innego, tylko w mowie węży przemawia! No i wszystko jasne…mamy Pottera! Jaśka Pottera!
Kiedy wężousty Jasiek uspokoił się nieco, zadałam po raz kolejny pytanie awaryjne. „Janek, może siku?” Tym razem Jasiek zareagował pozytywnie i powędrował ze ślepym tatą do ubikacji. Ja byłam zbyt zajęta obmyślaniem jego dalszej ścieżki edukacyjnej. Trzeba się wywiedzieć o czesne w Hogwardzie, jakąś dobrą różdżkę na ebayu wylicytować i znaleźć jakiś słup na dworcu, w który trzeba się z impetem wpierniczyć. Wraca Jaś, gramoli się do naszego łóżka i pyta: „A co ja tu właściwie robię?”
Zamykajcie wrota do domu na klucz 🙂 Przechodzilam za mlodu przez podobna faze. Raz, gdy wybralam sie prorokowac, wyszlam z domu i rozmawialam z pelargoniami na klatce schodowej. Podobno 🙂
To chociaż te pelargonie to jakieś żywsze istoty do rozmowy – u nas tylko brudne buty stoją na klatce. Nie wiem czy gadają. Lepiej zamknę te wrota!
Bajer! Brawo Jasiu! Pierwszorzędnie Was nastraszył, co?
Oj i to jak…teraz wszystko pozamykane na trzy spusty!
Co prawda słyszałam już tę historię na naszej sobotniej wycieczce, ale nie ubliżając Ci Kochana ani odrobinkę… czyta się ją jeszcze lepiej niż słucha 🙂
Mnie też się lepiej pisze niż opowiada…:-)!