A niech sobie mówią, że amerykański Dzień Niepodległości jest kiczowaty, że w każdym klombie flaga, a na każdej klamce chorągiewka. Niech drwią, że wszystko co ma choć kawałek płaskiej powierzchni musi mieć naklejone gwiazdki, że tego dnia obowiązuje tylko granatowy, czerwony i biały. Niech mówią, że komercja i lichota. Mnie nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, bardzo mi się podoba i chętnie biorę udział. Podoba mi się, że święto oczywiste i dla wszystkich. I ten co prawa swego, odwiecznego do posiadania broni nie odpuści za żadne skarby i ten, co pachnące jeszcze świeżyzną prawo do poślubienia kogo mu się podoba dostał, w łapę chorągiewkę bierze i na miasto! I fajnie, że święto wesołe, nie wywołujące zbyt wielu kontrowersji, nikogo nie obraża, protestów nie generuje. Tak to można świętować!
To było nasz pierwszy Dzień Niepodległości na niepodległej nikomu ziemi amerykańskiej. Spędziliśmy ten dzień w najlepszym towarzystwie jakie mogliśmy sobie wymarzyć – ukochanych przyjaciół z Garmisch – na plaży, wśród flag amerykańskich powbijanych w piasek i na pikniku podziwiając sztuczne ognie. I ubraliśmy się we flagi i zimne ognie mieliśmy i rozkładane, turystyczne krzesła i wino i marchewki…i bawiliśmy się przednio!
A niech tam sobie gadają, że kicz i komercja, a ja uwielbiam ten sposób świętowania. Bez przymusu, bez spinki, tylko czysta radość i zabawa. Tego nam tu strasznie brakuje, takiego świętowania bez „co ludzie powiedzą”, każdy taki „ą” „ę”, tu nie zaklaskam, tu nie zaśpiewam, tu się śmiał nie będę, bo to rozrywka dla plebsu… ech.
Nie mówiąc już o tym, że świętowanie naszej niepodległości kojarzy mi się ostatnio jedynie z kijami bejsbolowymi i szalikami…
Apaczowo, zgadzam się z tobą. Bez kija na dożynki na podchodź :-)!