Nieprzyzwoite pluszaki…

DSC_0050

Dzisiaj o tym jak nie trzeba być dwujęzycznym dzieckiem żeby cudownie bawić się językiem i popełniać śmieszne gafy. Można nawet nie być moimi dziećmi żeby takim właśnie językowym cudakiem być. I Kasia z Głoski się ucieszy, bo o trzyipółlatku będzie, który nie dość, że mówi to jeszcze pięknie mówi…(tutaj Kasiu, puszczam ci oko, ale te zrobione z przecinków, kresek i nawiasów nie działają na moim blogu).

Mój bratanek Misiek…nawet chyba taką „na gębę” matką chrzestną jestem, bo z nami, do kościoła nie chodzącymi, w konkubinatach i z bandą nieślubnych dzieci, to nigdy nie wiadomo czy jesteśmy chrzestnymi czy nie. Wychowa to dziecko zgodnie z moralnymi prawdami, w poszanowaniu dla innych, w miłości bliźniego tak jak to wszyscy katolicy robią, czy też może w ofierze szatanowi złoży tak jak to my – niepraktykujący, acz wciąż „zarejestrowani” katolicy, robią? Pojechałam trochę…do rzeczy…

Jedziemy przez wioski podhalańskie, bydło rogate się ulicami poniewiera, rodzic i ciocia jakieś nie za bardzo artykułowane dźwięki wydają typu: „O! I masz! I co? Kurde, będziemy teraz stać! A niech to! No i patrz!” Siedzący z tyłu trzyipółletni Misiek pięknie wymawiając każde słowo mówi: „Zobaczcie jakie straszne zamieszanie robią te krowy na ulicy!” Zgodziłam się z Misiem i pochwaliłam go, że tak pięknie mówi i taki ładne zdanie ułożył. Dziecko, zdziwione bardzo, odpowiada: „Nie, nie tak pięknie…powiedziałem tylko, że krowy duże zamieszanie robią na ulicy!” I to jest facet świadomy swoich umiejętności! Pięknie mówi, składa długie, złożone zdanie, bawi się językiem, tak świadomie, tak dorośle…I pomyślałam sobie, że ciekawe, że zdziwił się, że go pochwaliłam. Bo ja chwalę moje dzieci jak usłyszę jakieś nowe polskie słówko, albo ładne zdanie po polsku. Ale czy chwalę dzieci, że piękne zdanie po angielsku ułożyły? No nie! A może powinnam? Ale to na post o chwaleniu…

Przyjaciółką wieloryba Gupka (bez „ł” – koniecznie i wypowiadane z ogromnym uczuciem i tkliwością) jest niezbyt atrakcyjna wiewiórka po przejściach. Wiewiórka i wieloryb spędzają noce z Misiem i kto wie, co robią kiedy Misiek zasypia. Misiek kocha swoje zwierzaki i nigdy złego słowa o nich nie powiedział. Wiewiórka nie miała jednak imienia. Tata Misia zapytał kiedyś o imię dla wiewiórki. Długo się Miś zastanawiał i w końcu z dumą ogłosił: „DZIWKA!” I pewnie myślicie, że rodzina patologiczna, że mięsem się w domu rzuca, że się nasłuchał oglądając nieodpowiednie filmy, że po knajpach się z ojcem włóczy, a matki rozmowy telefoniczne podsłuchuje. A tu nie…Okazało się, że to Dziwka Dziwką jest, bo jej się zdarzyło być rodzaju żeńskiego. Gdyby była wiewiórem, byłaby Dziwakiem! Czyż to nie jest piękne?! I logiczne!!

Jedziemy z Chrisem trasą Katowice – Częstochowa (dla niezorientowanych to trasa z przydrogowymi atrakcjami w postawi grzybów leśnych, jagód, malin i panienek w kabaretkach i skórzanych miniówkach). Cisza taka i nagle Chris równie piękną jak Miśka polszczyzną: „O, ile wiewiórek w tych polskich lasach!” I czar Miśkowej Dziwki prysł!

Językowe śmichy chichy

DSC03544

Ela z Dwujęzyczności pisała kiedyś o zabawie z przedrostkami. Pięknie bawiła się z synkiem w przelewanie, rozlewanie i podlewanie…Ja też często bawię się z dziećmi w przedrostki. Gdzie tylko popadnie…w samochodzie, przy śniadaniu, podczas zbiorowego mycia zębów…Oprócz wiadomych językowych korzyści, taki atak zabawą na dzieci ma również właściwości wojnozapobiegawcze. Zmienia temat! Nie wiem czy możecie sobie wyobrazić naszą łazienkę za dwadzieścia ósma rano z perfekcyjnym dziewięciolatkiem, który MUSI nałożyć żel na grzywkę, z nastolatką, która…no cóż…nastolatka wszystko MUSI! I z matką, która również MUSI jakoś podobnie do siebie ze zdjęcia na identyfikatorze wyglądać, inaczej ochrona nie przepuści… No i kiedy rzucę takim czasownikiem i rozkażę przedrostki dodać, od razu wszyscy przekierowują swoje myślenie na inne tory… Naczytałam się o tej metodzie przy wychowaniu dwulatków podczas ich okresu buntu i okazuje się, że działa w każdym wieku…Tak na marginesie, działa też na całkiem dorosłych mężczyzn…ale w sumie to oczywiste, nieprawdaż?

Kiedyś przy śniadaniu bawiliśmy się w przedrostki. Kasia dostała „czesać” i „jeść” – łatwizna. Jaśkowi dałam słowo Eli – lać. Kilka pierwszych podał bez problemu, pokazał lub wytłumaczył co to znaczy i git. Chcę wyciągnąć od niego „przelać” więc pokazuję na szklance z wodą, że leję tę wodę i „co się zaraz stanie, Jasiu?” Obserwuję z nadzieją usta Jasia, które układają się do spółgłoski „p” podczas gdy oczy robią się coraz bardziej okrągłe, bo ja wciąż LEJĘ tę wodę do szklanki. Jaś wreszcie wyrzuca z siebie: PPPPPanikować!!

Nauczycielki języka zgodzą się ze mną, że najlepszym sposobem na wybudzenie lekko apatycznych uczniów to szybkie, krótkie i intensywne, żeby nie powiedzieć nerwowe, ćwiczenia językowe. Jestem pewna, że metodyka ma jakąś nazwę na te ćwiczenia, ale widocznie przegadała te zajęcia. Ja, na własne potrzeby, nazwałam je „ping pong activities”. Są super sposobem na szybkie przywołanie towarzystwa do porządku, obudzenia śpiących księżniczek, wprowadzenie nowego tematu zajęć czy też na chwilowe przywrócenie autorytetu nauczyciela… W domu, z językiem polskim, robię to samo. Nalot na pokój, kuchnię, łazienkę i szybciutko: „odmień „dziesięć kurcząt” przez przypadki” albo „ja podaję przymiotnik, a ty stopień wyższy/przeciwieństwo” albo „ja podaję słowo, ty układasz zdanie nie krótsze niż pięć słów” i wszystko ma być ciach, ciach, szybciutko, dwa, trzy przykłady i można dalej obgryzać paznokcie lub smarować masłem chleb. Dzisiaj rano w przedpokoju siedzą i buty wiążą w skupieniu…Nalot. Janek – podaj numer od jeden do pięciu. Janek przezornie wybiera numer dwa. Dwa zdania złożone ze słowem „przeskakiwać”. Zrobione. Kasia – zdanie z wyrażeniem „wytrzeszcz oczu”. Nie wie co to takiego. Tłumaczę. Zdanie, poproszę. „Mama rzeczowo wytłumaczyła mi co oznacza nieznane mi dotąd wrażenie „wytrzeszcz oczu”. Pięknie! Pośpieszcie się kochani, bo się do szkoły spóźnimy…Kasia, słowo dla ciebie: „przekleństwo”. Kasia: „cholera”!

Londyn cz. 2 – Londyn językowy

DSC04412

 

Ciekawe czy to tylko moja przypadłość…Mieszkam w kraju, którego językiem nie za bardzo się posługuję i nawet nie mam za bardzo ochoty zmienić ten, przyznam, że dość kłopotliwy czasami stan rzeczy… Nie przysłuchuję się więc ludziom w autobusie, w sklepie, w poczekalni. Zazwyczaj mam słuchawki na uszach i słucham muzyki mając wszystko głęboko w tyle… Ale zupełnie inaczej sprawy się mają kiedy jestem w kraju, którego język rozumiem (spokojnie można na palcach jednej ręki policzyć…na trzech palcach…), nawet zupełnie inaczej sprawy się mają kiedy jestem w dużym mieście, w którym szanse na spotkanie osoby mówiącej innym językiem są duże…Tak się dzieje kiedy jestem w Stanach, kiedy odwiedzamy Genewę, czy nawet Monachium…Ale to co się działo w Londynie, tego nawet moja językowa dusza nie była w stanie przetrawić…przeżarła się i padła…Z każdego kącika, z każdych drzwi, każdego okna, z każdego kosza na śmieci inny język. Kasię bardzo takie rzeczy interesują i co rusz szarpała mnie za rękaw: „mamo, co to za język?”, „mamo, słowacki! rozumiem wszystko!” „mamo, czeski chyba…” „mamo, dwujęzyczni!!” Miód na moje serce…Kasia zauważa dwujęzyczne rodziny, dzieci, dorosłych i analizuje i porównuje…kto jest kim, ile mówią w domu, do jakiej szkoły chodzą i tak dalej. Jest mi bardzo miło, że jednak to moje marudzenie o dwujęzyczności, to ciągłe zwracanie uwagi na ludzi mówiących dwoma językami, nie wpada jednym uchem, a wypada drugim. Coś jednak w tej kudłatej głowie zostaje…I głowa się interesuje, ma świadomość, że z jednej strony jest „inna”, kilkujęzyczna, kilkukulturowa i jak to Kasia zawsze podkreśla, że nie lubi kiedy ktoś pyta skąd jest, a z drugiej strony „inna”, ale pomiędzy takimi samymi „innymi”. Sama zauważyła, że wielu ludzi, którym się przysłuchiwałyśmy mieszało języki (code-switching) i zastanawiałyśmy się nad plusami i minusami takiego zjawiska. I a propos mieszania języków to mamy taką obserwację: wszyscy mieszkają! Jakąkolwiek parę, czy grupę ludzi wyhaczyłyśmy, wszyscy mieszają języki, tak pięknie, tak gładko, bez zatrzymywania się, bez zastanawiania się (mój code-switching często jest bardzo świadomy, po tym jak nie wiem/nie pamiętam/nie pasuje mi słowo w jednym języku, świadomie, po krótkiej pauzie używam w innym). W swojej, dla mnie, nienaturalności, ten spotkany w Londynie code-switching brzmiał bardzo naturalnie…

Zauważyła też, że czyta częściej napisy, znaki i ostrzeżenia…No nie tak całkiem, bo kilka razy wleźli tam gdzie było napisane żeby nie włazić. Jasno z tego wynika (bo moje dzieci nigdy nie złamałyby prawa przecież), że mieszkając w Niemczech i nie za bardzo posługując się językiem niemieckim, dzieci nie są przyzwyczajone do czytanie znaków i ostrzeżeń typu „nie włazić”. I włażą i w głowę się pacną, nogę złamią, zęba stracą.Taki minus multikulti…Proponuję badania nad podatnością dzieci dwujęzycznych na wypadki uliczne…

Wyłapywała Polaków (co nie jest trudne w Londynie) i sztucznie głośno mówiła po polsku, żeby oni zauważyli, że my też z Polski…Duma patriotyczna mnie rozpierała, że jednak dziecko się identyfikuje i to w taki pozytywny sposób…rozpierała mnie i rozpierała, aż pękła w końcu zostawiając po sobie trochę niezręcznego rozglądania się na boki w stylu „to nie moje dziecko”…Przechodziliśmy obok grupy polskich nastolatków czekających na pociąg. Kasia szczebiocząc do tej pory po angielsku, nagle przeskakuje na polski. Nikt nie zwraca uwagi. Stajemy obok, Kasia głośno: „patrz mamo, Polacy”. No widzę, fajnie, że przyjechali pozwiedzać Londyn, do fajnej szkoły pewnie chodzą. Nikt nie reaguje…Podjeżdża pociąg. Nie nasz. Kasia podniesionym głosem (bo pociąg hałasuje): „GO POLSKA!!” Polska grupa się przygotowuje, żeby uważać na dziurę. Nikt nie reaguje. Kasia nabiera powietrza w usta, pociąg się zatrzymuje i następuje całkiem przyjemna cisza. Wtedy ona wydziera się na całe gardło: PIEROGI!! Wszyscy zwrócili na nas uwagę oprócz, oczywiście, polskiej grupy, która zajęta była uważaniem na dziurę…no chyba, że pierogów nie lubią!

Londyn cz. 1 – Londyn ludzki

DSC04390

Wieś się do miasta wybrała… Pozbierali dziesięć kilo hamozi na głowę, złapali za ogon tani irlandzki samolot i do Londynu polecieli. W Londynie wiadomo – londyńczycy! I to chyba najlepsze określenie ludzi mieszkającym w tym mieście…Anglików dosłuchaliśmy się niewielu. I albo się Anglicy uczą obcych akcentów żeby napędzać propagandę o zbyt dużej ilość imigrantów, albo to nie propaganda, a prawda. Ci śpieszący się gdzieś, biegnący, czekający na autobus, obsługujący bramki w metrze, wpuszczający nas dwójkami na London Eye i zamiatający spod naszych butów śmieci…ci wszyscy bardzo mnie interesowali. Nie wiem czy Fidrygauka szeptała w metrze, czy szeptów słuchała, ale moje wszystkie zmysły były w stanie najwyższej gotowości za każdym razem kiedy wchodziliśmy do metra. To takie miejsce, gdzie każdy się na chwilę zatrzymuje, postoi trochę, usiądzie przy odrobinie szczęścia, paznokcie sprawdzi, w głowę się podrapie. I można takiego ktosia poobserwować, podejrzeć co czyta, podsłuchać czego słucha, wyczytać z twarzy, o czym z żoną rano przy śniadaniu rozmawiał, a o czym zapomniał wspomnieć. Janek to dziecko mieszkające w swoim umyśle i mało które bodźce z zewnątrz do niego dochodzą, ale Kaśka i ja działamy bardzo podobnie…nasze obserwacje i rozmowy na temat ludzi i ich zachowań ciągnęły się godzinami…

I taka obserwacja…Nastolatki można od siebie odróżnić. Różni ich długość włosów na przykład. W Niemczech wydaje się, że długość damskich włosów, w pewnym przedziale wiekowym, jest wyliczana z jakiegoś wzoru matematycznego i bardzo rygorystycznie przestrzegana. Dodatkowo do wyboru są tylko dwie fryzury: włosy spięte wysoko w kok (po niemiecku, dokładnie, bez jednego zwisającego kosmyka)– to w dni powszednie, lub rozpuszczone, podzielone na trzy części (1/3 na plecach i po 1/3 po każdej stronie twarzy) – to fryzura na niedziele i święta…Nastolatki różnią się też garderobą…niby normalne, ale nie u nas. U nas wszystkie panienki chodzą w brudno zielonych kurtach typu „parka”, w wersji zimowej – z jakimś zmarłym zwierzęciem wokół kaptura, a w wersji jesiennej i wiosennej – na wegetariańsko. Kobiety postnastoletnie w Londynie mają makijaż, są uśmiechnięte i noszą kolorowe torebki…nigdy w życiu nie widziałam tylu kolorowych torebek…Ja zabrałam ze sobą moją najbardziej „szaloną” torebkę w szaro-wymiotozielone kropy i się wyróżniałam…nudą!

Ale najbardziej zaskoczyła nas wszystkich życzliwość londyńczyków. Wszyscy byli niesłychanie mili, przyjaźni, pomocni i uczynni. Kilka razy zdarzyło nam się, że widząc nas kręcących się wokół własnej osi podchodził ktoś i oferował pomoc. Największe wrażenie wywarli na mnie panowie przy bramkach w metrze…Mają tam takie szersze bramki dla kłopotliwych klientów (a to z wózkiem, na wózku, a to mu nie działa bilet, a to Chris z Jasiem na jeden bilet przechodzącą i inni tacy upierdliwcy) i tam stoi taki i pomaga, wysłuchuje i otwiera i zamyka tę bramkę…i zawsze i przy każdej bramce jegomość uśmiechnięty, wesoły, sypie żartami jak z rękawa, pomoże, doradzi…Byliśmy pod wrażeniem i zaczęliśmy już podejrzewać, że oni wszyscy na jakichś prochach są…I tacy uśmiechnięci, dopieszczeni informacją i naładowani pozytywną energią spacerujemy, puszczamy oczka do merdających ogonami psów, machamy do przebijającego się przez chmury słońca, uśmiechamy się na widok brudzących londyński chodnik gołębi i wtedy… wyrasta przed nami taki chłopek roztropek i kopa gołąbkowi modremu i drugiemu kulawemu kopa. I odezwał się: ”te pierdolone gołębie jebane…zatłuc je wszystkie w cholerę…” To pewnie jakiś turysta, nie?

Klub Polki na Obczyźnie…

Post jest częścią bardzo ciekawego projektu Klubu Polki na Obczyźnie. Przepraszam za jednodniowy poślizg i zapraszam!

Ania w Deutschlandzie

Najpierw zakochałam się w języku! Wtedy nośnikiem języka angielskiego był dla mnie Modern Talking (proszę nie oceniać, po nich był Depeche Mode). Widać, już wtedy interesowała mnie dwujęzyczność, bo wiadomo, że to niemieckie chłopaki i pewnie śpiewali z akcentem i z błędami w wymowie… Szkoły pokończyłam, języka mnie nauczyli i w międzyczasie napatoczył się inny, bardzo przystojny nośnik języka angielskiego. Tak pięknie mówił po tym angielsku, że się oddałam nieprzyzwoicie i nośnik stał się moim mężem. Mówił też niepoprawnie po polsku, co wzbudziło we mnie instynkty nauczycielskie i naumiałam nośnika. Ten w miłosnym rewanżu oświecił mnie, że w języku rosyjskim nie ma czystej głoski „ł” i że mimo, że byłam finalistką olimpiady języka, bo innego nie było, rosyjskiego, to po rosyjsku brzmię źle…no nic, taka edukacja…

Język angielski – cyk, jest! Mąż Amerykanin – cyk! Dziecko – jest! Brak perspektyw na dalsze życie w Polsce – cyk! Chęć zmian na lepsze – jest! Gotowi do wyjazdu, gotowi żeby zrobić użytek z języka, gotowi żeby wyjechać do…Niemiec!

I tak prawie trzynaście lat temu trafiliśmy do Garmisch, do Amerykańskiej bazy wojskowej. Niby Niemcy, a jednak nie za bardzo…Praca, szkoła, urzędy – po angielsku. Rodzenie dzieci i inne ekscytujące wizyty lekarskie – po naszemu, beznadziejnemu niemiecku. Przyjaciele – po polsku i po angielsku. Nie jestem dumna z tego, że nie mówimy dobrze po niemiecku i w sumie niewiele mnie usprawiedliwia. Zawsze traktowałam język niemiecki tylko jako narzędzie do komunikowania się. Emocjonalnie nie jestem związana z tym językiem i być może dlatego idzie mi ciężko…Jest jeszcze teoria komediowa. Ja po prostu chcę zabawiać ludzi opowieściami o moich niedociągnięciach językowych, potknięciach, a czasem wręcz upadkach na pysk (nasza sztandarowa anegdota językowa: Zwei Wochen Tot!)!

Dzieci moje mówią…mówią za dużo i czasem od rzeczy. Częściej słychać w domu język angielski, co mnie denerwuje, boli, zasmuca…Po odpowiedniej dawce wyzwisk i szantaży usłyszeć można całkiem niezły polski. I poczytać potrafią i napiszą co nieco…I wiem ile to kosztuje pracy, cierpliwości i czasu żeby dziecko zachwyciło się książką po polsku, pomruczało pod nosem polską piosenkę, pochwaliło się w szkole zdjęciami pradziadka, czy bezbłędnie napisało kilka trudnych słów.

Mieszkamy w Niemczech, mówimy po niemiecku i rosyjsku, kłócimy się po polsku i angielsku, myślimy….najczęściej nie myślimy, śnimy…zależy o kim, jemy niemieckie precle i włoski makaron, pijemy francuskie wino, jeździmy japońskim samochodem, na amerykańskich nartach, śpimy w szwedzkiej pościeli i słuchamy nowozelandzkiej muzyki…Jesteśmy…no cóż, tacy zwyczajni.

 

Dwujęzyczne śmichy chichy

IMG_3616

O tym jak to walczę żeby dzieci mówiły po polsku i jak to nie zawsze mi wychodzi…

Jasiek zakłada nową koszulkę i okazuje się, że rękawy są ciasnawe. Prosi więc, po angielsku, żeby mu rozciągać rękaw, co też czynię. Mówię, „bardzo proszę”, Jasiek na to „thank you”. Nie poddaję się i pytam po polsku czy może tak być, Janek na to: „może, but can you do the other one?” (czy mogę drugi rękaw).

A ponieważ krótkocierpliwa jestem (słowo wymyślone przez kilkuletniego Jasia) więc rzucam z nieukrywaną złością: „czy ty możesz do mnie po polsku mówić?”

Jasiek na to: „Use your anger, mom! The sleeves are still very tight!” (Użyj swojego gniewu, mamo. Rękawy wciąż są ciasne). Niestety po angielsku powiedział…

Czasami i ręce i rękawy mi opadają…

Dwujęzyczna magia

DSC03509

Pogoda świąteczna sportom zimowym nie sprzyja! Jak już rozwaliliśmy sobie narty na kamiorach, pozbieraliśmy przebiśniegi po lesie i pozjeżdżaliśmy na sankach po zieleniejącej się już prawie trawie, trzeba było coś z resztą świąt zrobić. Mikołaja rozkminiliśmy kilka lat temu, inne stworzenia mniej czy bardziej boskie nigdy nie miały siły przebicia w naszym domu, a tu święta i magii potrzeba i czarów się zachciewa… Padło na Gandalfa i szajkę elfów oraz na starego znajomka – Harrego! Więc dzisiaj kochani, Harry Potter i Władca Pierścieni oraz zawarty w filmach aspekt dwujęzyczności!

Harrego Pottera cała nasza trójka zna na pamięć! Chris twierdzi, że jak będzie chciał zobaczyć praktyki oparte na wierzeniach w siły wyższe i zło w najróżniejszej postaci, CNN sobie włączy! Kasia swego czasu miała zeszyt ze wszystkimi zaklęciami i przepytywały się z koleżanką z tych zaklęć na stopnie! Teraz siedzą z Jasiem przed telewizorem i podpowiadają Harremu, na wypadek gdyby zapomniał swojej roli…No i padło pytanie z ust przesiąkniętej już dwujęzycznością córki, czy Harry jest dwujęzyczny. No wychodzi, że jest. I to taki czystej krwi dwujęzyczny…zasięgnął języka węży w wieku kilku miesięcy jak mi się zdaje. I to jaki zdolny dwujęzyczny?! Przy bardzo niewielkim wkładzie językowym, bo węże mało rozmowne są przecież, bez babć, dziadków, wężowych książek i sobotnich szkółek gadzich, Harry konwersował z wężyskami jak się patrzy. I tyle przeszkód w tej dwujęzyczności…znajomość tego języka nie była atutem młodego czarodzieja, językiem posługiwała się ogromna mniejszość (oksymoron?) istot żywych i tych trochę mniej żywych, no i społeczne poparcie dla języka węży też nie wróżyło sukcesu językowego! A tu jednak mówił…czyli, że można i tak…

Po Harrym przyszedł czas na Władcę Pierścieni.

Zanim o szajce pierścienia będzie, muszę się do czegoś przyznać…Każda dwujęzyczna mama (w ogóle każda mama) czasami gubi gdzieś tę ogromną walizkę wypełnioną kupą cierpliwości. No nie wiem…wyjdzie na spacer, przewiesi przez ramę roweru i zapomni, wlezie do banku, baba ją zagada i po walizce… no zdarza się. A bez cierpliwości złe rzeczy dzieją się z taką matką…ciemność na serce i rozum zapada, a usta zdają się tylko nikczemne słowa wypowiadać. I tak zamiast pozytywnego wzmocnienia wystrojonego w „pączuszki”, „cukiereczki” i inne wyroby cukiernicze, z ust matki dwujęzycznych dzieci czasami i takie coś wychodzi: „Dziecko, mów do mnie po polsku, do cholery jasnej!”. Proszę kamieniami w moją stronę nie rzucać!

Wracając do tematu…

Władcę Pierścieni oglądaliśmy, nie czytając wcześniej książek, po raz pierwszy. Bardzo nam się podoba! Mam kilka zastrzeżeń co do długość filmu i natężenia scen batalistycznych, ale cała reszta jest super! A że od razu muszę się w kimś zakochać w każdym filmie, to się zakochałam w Aragornie i na nim też cała moja uwaga się skupiła. A tu niespodzianka… Aragorn jest dwujęzyczny! I złotousty Legolas i inne elfy również…Kasia od razu się zainteresowała i dowiedziała się, że ten tolkienowski język elfów ma swoją gramatykę i są ludzie (i elfy oczywiście) którzy „nauczyli się” istniejącego tylko w książkach języka. Niesamowite…a kysz sarkazmie przebrzydły! Kasia, wraz z przyjaciółką, postanowiły się tegoż języka nauczyć, bo mówienia do siebie po polsko-słowacku nie jest już cool! O postępach będę donosić!

Jest taka scena w filmie kiedy to Elfrond (Elf dyrektor) rozmawia ze swoją córka, piękną Liv Tylor w przebraniu elfinki Arwen. Mieszają języki, raz po ludzku, raz w języku elfów. Kasia wsłuchana w tę rozmowę w dwóch językach zauważa, że po tym jak ojciec odzywa się do Arwen w języku elfów, ta odpowiada po ludzku…na to oburzona Kaśka rzuca do panienki: „Mów do taty po elfiemu, do cholery jasnej!”

Cieszyć się? Nie cieszyć?

Droga redakcjo…i Candy Cane w przypadkach…

Jeszcze jedno pisemne zadanie domowe, tym razem tylko dla Kasi. Napisałam list do niej, list typu „droga redakcjo…” (z błędem jak się przyjrzeć dokładnie) i poprosiłam o poradę w sprawie dzieci dwujęzycznych. Co zrobić, żeby mówiły po polsku? Oto co dziecko napisało…Co wy na to? Bardzo przepraszam za kiepską jakość…wyblakło czy jak…

 

Screen Shot 2013-12-17 at 4.56.57 PM

Screen Shot 2013-12-17 at 4.57.15 PM

 

A na koniec świątecznie, z cyklu „Z ust dwujęzycznego dziecka” ostatni występ Jasia. Zmuszam te biedne dzieci do mówienia po polsku i Janek naprawdę się stara, aż trochę do przesady…Wiecie co to Candy Canes? Takie laski cukierkowe, zazwyczaj bardzo patriotyczne (biało-czerwone), które pochłaniamy kilogramami w świąteczny czas! Janek tak pięknie odmienił Candy Cane prosząc o pozwolenie konsumpcji: „Mamo, czy mogę jednego kendjego kejna?” Wszystko się zgadza, nie?

Dobrze o Polsce!

DSC01077

Z takim porządnym poślizgiem wypowiem się Dobrze o Polsce…Co by tu powiedzieć żeby nie skłamać? Żartuję oczywiście…odnoszę się tutaj do kilku już postów Eli Ławczyc na temat mówienia dobrze o Polsce! Wszystkimi odnóżami podpisuję się pod projektem i zgadzam się z tym o czym było już na wielu blogach i forach, że przedstawianie dzieciom pozytywnego obrazu Polski na pewno poprawi ich stosunek do kultury i języka a tym samym poprawi samą jakość tego języka! Zadałam dzieciom pracę pisemną pewnego razu. Mieli napisać dobrze o Polsce! Oto owoce ich ciężkiej pracy.

Gdyby Jasiek był psem, byłby Border Collie (po polsku jak?) to taki pies z lekkim ADHD, który zawsze musi mieć coś do roboty, jakieś zadanie, jakiś projekt do wykonania, jakiś cel. Ale byłby takim psem z defektem, który nie dosłuchuje do końca poleceń, nie zadaje pytań kiedy tych poleceń nie rozumie (bo jak pies pyta, nie błądzi…) i wykonuje polecenia tylko takie, które mu odpowiadają. Tak więc Janek niedosłyszał, że miało być po polsku, niedopytał i napisał to, co mu się wydawało że mu psia matka napisać nakazał. Wykonał zadanie w pięć minut, w zębach przyniósł kartkę i z wywieszonym językiem czekał na kolejne. Mogłabym również tłumaczyć, że wyjątkowo nabazgrał , że zazwyczaj pisze ładnie i że pisał w weekend, a wiadomo, że w weekend paluszki posłuszeństwa odmawiają, ale nie…Wyjątkowo zdarza się, że pisze ładnie, wtedy zaczynamy się martwić. To co tutaj widzicie, to jego „normalne” pismo…widać, że szlaczków w amerykańskiej szkole nie ćwiczą. Tak więc Jasiek twierdzi, że Polacy to inteligentni ludzie, wyrozumiali, wyluzowani, radośni i weseli. Dodał jeszcze, że w Polsce mamy produkty wysokiej jakości…muszę przyznać, że obserwacja dość ciekawa.

Screen Shot 2013-12-06 at 16.51.51

Katarzyna natomiast musiała mieć do jakiś poważniejszy interes typu wsparcie finansowe lub podwózka, bo się postarała. W podgrupy nawet się zabawiła! I jak wam się podoba? Gdyby jakiś tłumacz angielsko polski potrzebował kiedyś pomocy, Kasia służy kreatywnością…determined mindset od dzisiaj tłumaczymy jako „spięcie dupy”! No i koniecznie musimy ustalić termin na nowe święto – Marzenki! Czekam na propozycje!

 

Screen Shot 2013-12-06 at 16.53.18

W sprawie emocji w języku…teraz ja!

DSC02497

O emocjach i dwujęzyczności, a także o emocjach w języku ogólnie, wiele się mówi wśród moich dwujęzycznych koleżanek. I wszystko co napisane, jest bardzo mądre, nowatorskie i wypływa z ogromnej wiedzy. Tu poniżej będzie, dla odmiany, moje, trochę odgrzewane, niezbyt mądre i na pewno nie wypływające z mojej na ten temat wiedzy…tak sobie zaobserwowałam przypadkiem…

Pamiętam dobrze kiedy Chris pierwszy raz powiedział mi, że mnie kocha. Powiedział to po angielsku. I romantycznie było i w ogóle. I ja tego dnia powiedziałam do niego “I love you” .  Ale dopiero po kilku dniach powiedziałam Kocham Cię. Ameryki nie odkrywam, wiadomo…łatwiej było mi wtedy powiedzieć po angielsku, bo to nie było zafarbowane takimi emocjami jak Kocham Cię. Dlatego moi licealiści rzucali mięsem typu “fuck you”, ale jak poprosiłam, żeby to samo powiedzieli po polsku, było trudniej… Teraz jest inaczej, jak mówię, że I Love You to I Love You i czuję to samo co, że kocham. I jak zaklnę po angielsku to wiem, że zaklęłam porządnie! Czyli, że wraz z innymi aspektami języka, uczymy się również emocji zawartych w słowach. Słowa, nawet te znane i używane, przybierają na wadze, puchną emocjami i stają się bardziej prawdziwe. Dzięki temu jedne bardziej cieszą, inne bardziej bolą…

Ale co jak sytuacja jest inna… Czy emocje płynące z sytuacji mogą wpłynąć na użycie języka w danym, konkretnym momencie? Ja tak mam non stop…Nie wspomnę o tym, że jak widzę śliczne maleństwo mojej amerykańskiej koleżanki, rozczulam się nad nim po polsku. Łażąc po górach i mijając psy zawsze zachwycam się „jakąś śliczną psiną” po polsku nawet jeśli nikt oprócz mnie tego nie rozumie. Tak pewnie ma wiele z nas używających na co dzień innego języka. Ale ja mam jeszcze inaczej…Rozmawiając z bliskimi mi obcojęzycznymi osobami, z którymi czuję się bardzo swobodnie, zaczynam najpierw myśleć po polsku, a chwilę potem wrzucam jakieś polskie wstawki typu: no właśnie/ oczywiście, że tak/ ale co ty człowieku? Poziom moich emocji w takich właśnie sytuacjach jest podwyższony, bo czuję się z ludźmi swobodnie, rozmawiamy o rzeczach, o których rozmawiałabym z Polakami. I te właśnie emocje wpływają na wybór języka w moim mózgu. Strasznie lubię analizować swoje własne wypowiedzi, nawet czasem podczas ich wypowiadania co powoduje, że często gadam bzdury…Czasami testuję sobie moich rozmówców – jak rzucę coś po polsku, znaczy, że mi człowiek bliższy, jak cała rozmowa jest po angielsku – sorry człowieku, ale przyjaciela we mnie nie masz!

To tyle o mnie…Ale jak można to wszystko wykorzystać i przenieść na poziom dwujęzyczności naszych dzieci? Kiedy Jasikowi źle na świecie i przychodzi do mnie i płacze, mówi po angielsku. Łatwiej mu, bo angielski jest jego dominującym językeim i wie (co ma ogromne znaczenie) że zrozumiem każde jego słowo. Kasia też rzadko powie, że się czegoś boi, raczej, że she is scared. Z pozytywnymi emocjami jest trochę inaczej, tutaj częściej słyszę język polski. Czy w takim razie mogą się dzieci moje nauczyć odczuwać polskie słowa bardziej? Jeśli tak, to jakich technik można by użyć żeby im to ułatwić? A może nie ułatwiać? Może zostawić? Bo jak się zacznę bawić emocjami dzieci, nawet w kręgu języka, to mogę coś schrzanić całkowicie…